Lato sprzyja wyjazdom na południe. Pokonuję drogę długą i krętą, by spotykać się z Dunajcem. Tu obieram kierunek na Ruś Szlachtowską.
Docieram do miejsca, w którym Biała Woda łączy się z Czarną. Wybieram Białą, która doprowadza mnie do miejsca, gdzie około 100 milionów lat temu niewielka ilość magmy przebiła się na powierzchnię i zastygła. Tu się osiedlam.
W nocy spada z nieba wielka woda, która zabiera ze sobą mosty, niszczy drogi, powala drzewa i zalewa domostwa. 100 litrów na metr kwadratowy.
Następnego dnia kupuję kalosze w najbliższym sklepie wielobranżowym, bo bez kaloszy ani rusz. Do tego jeszcze wkładki i dwie pary skarpet, bo kalosze na mnie za duże, ale mniejszych już nie było.
Idę halami w górę i nagle z mgły wyłaniają się trzy postaci, ale nie są to Rusini, bo Rusinów wysiedlono stąd ponad pól wieku temu, a greckokatolicką cerkiew zamieniono na rzymskokatolicki kościół.
I choć czas wielkie zmiany tu poczynił, docieramy do miejsca, w którym ten sam czas bez wątpienia się zatrzymał. Prądu nie ma, bieżącej wody nie ma, łóżka nie ma, ani żadnego innego mebla. Jest za to toporek i góry, żentyca i oscypek, koń, pies i stado owiec. I jeszcze dwie małe owieczki urodzone pół godziny temu.
4 czerwca 2010
11 maja 2010
risotto z czasu
Skradłam kiedyś bogów Carracciemu. Bez skrupułów, bo i on skradł komu innemu. Nie było to jednak bezczelne złodziejstwo, ale raczej kradzież w afekcie nazywana potocznie inspiracją w zachwycie.
Zabrałam antycznych bogów do świata hamburgera, kolorowych magazynów, medialnej papki i wojny w Iraku. To było kilka lat temu i choć nic się tu nie zmieniło, zapraszam ich dzisiaj na kolację do restauracji w mieście W, by sobie znowu trochę ludzi dookoła pooglądali. Na nic jednak zabiegi moje, gdyż oni jak zawsze zajęci sobą nie zauważają niczego wokół. Właściwie trochę im zazdroszczę. Tyle wieków trwać w uścisku!
Na początek zamawiamy wino, co akurat w tym przypadku jest oczywiste, gdyż zawsze było ono elementem codziennej diety starożytnego świata. Mieszano je wtedy z wodą. Dziś nie mieszamy. Wystarczy, że czas zmieszany niczym risotto z baroku ugotowane na antyku i doprawione postmoderną tak, by konsystencję kremową na koniec uzyskać.
W pięknym tym eklektyzmie wszystko tonąć zaczyna i widzę dwóch panów jak z obrazu Degas. I choć to nie Café de la Nouvelle-Athènes i choć to nie mieszanka piołunu, anyżu zielonego i kopru włoskiego w kieliszku, dostrzegam to podobieństwo, które Z. uchwycił, a ja utrwalam za zgodą uchwyconych.
Doceniam ten rodzaj spojrzenia Z., który wiele ciekawych sytuacji tego wieczoru zapisał i nie gniewam się wcale, że nas wszystkich tak przyłapał i w krzywym zwierciadle umieścił (czego jednak nie pokażę, by przyjaciele wrogami się nie stali).
wystawa "The Love of the Gods" oraz "Aktoportret" (fot.), Galearnia [w:] Time
Zabrałam antycznych bogów do świata hamburgera, kolorowych magazynów, medialnej papki i wojny w Iraku. To było kilka lat temu i choć nic się tu nie zmieniło, zapraszam ich dzisiaj na kolację do restauracji w mieście W, by sobie znowu trochę ludzi dookoła pooglądali. Na nic jednak zabiegi moje, gdyż oni jak zawsze zajęci sobą nie zauważają niczego wokół. Właściwie trochę im zazdroszczę. Tyle wieków trwać w uścisku!
Na początek zamawiamy wino, co akurat w tym przypadku jest oczywiste, gdyż zawsze było ono elementem codziennej diety starożytnego świata. Mieszano je wtedy z wodą. Dziś nie mieszamy. Wystarczy, że czas zmieszany niczym risotto z baroku ugotowane na antyku i doprawione postmoderną tak, by konsystencję kremową na koniec uzyskać.
W pięknym tym eklektyzmie wszystko tonąć zaczyna i widzę dwóch panów jak z obrazu Degas. I choć to nie Café de la Nouvelle-Athènes i choć to nie mieszanka piołunu, anyżu zielonego i kopru włoskiego w kieliszku, dostrzegam to podobieństwo, które Z. uchwycił, a ja utrwalam za zgodą uchwyconych.
Doceniam ten rodzaj spojrzenia Z., który wiele ciekawych sytuacji tego wieczoru zapisał i nie gniewam się wcale, że nas wszystkich tak przyłapał i w krzywym zwierciadle umieścił (czego jednak nie pokażę, by przyjaciele wrogami się nie stali).
wystawa "The Love of the Gods" oraz "Aktoportret" (fot.), Galearnia [w:] Time
1 maja 2010
20 kwietnia 2010
mała teoria chaosu
Niewielkie zaburzenie warunków początkowych powoduje rosnące z czasem zasadnicze zmiany w układzie. I nagle wydaje się jakby ten deterministyczny z zasady model zmieniał się w nieprzewidywalny ciąg zdarzeń losowych. A to nie on się zmienia tylko znikoma wręcz różnica w obliczeniach początkowych i ogromna wrażliwość układów nieliniowych na tę różnicę powoduje, że urasta ona do niewyobrażalnych rozmiarów.
I tak na przykład dziura w skarpetce mojego wuja z roku 1954 może po latach urosnąć do ogromnej dziury międzyludzkiej u bratanka kolegi jego eks żony w roku dajmy na to 2010. Przy czym ani wuj, ani bratanek kolegi jego eks żony nigdy na oczy widzieć się nie muszą i mieszkać mogą na dwóch różnych półkulach globu.
Zatem jeśli nie można wyeliminować ani tej minimalnej różnicy, ani też jej wpływu na dalszy przebieg zjawisk, to najsensowniej byłoby uznać z pozoru nieprzewidywalne zachowania za oczywiste i uzasadnione w całym splocie zdarzeń. Tak się jednak składa, że ciągle ze zdziwieniem daję im się zaskakiwać.
I tak na przykład dziura w skarpetce mojego wuja z roku 1954 może po latach urosnąć do ogromnej dziury międzyludzkiej u bratanka kolegi jego eks żony w roku dajmy na to 2010. Przy czym ani wuj, ani bratanek kolegi jego eks żony nigdy na oczy widzieć się nie muszą i mieszkać mogą na dwóch różnych półkulach globu.
Zatem jeśli nie można wyeliminować ani tej minimalnej różnicy, ani też jej wpływu na dalszy przebieg zjawisk, to najsensowniej byłoby uznać z pozoru nieprzewidywalne zachowania za oczywiste i uzasadnione w całym splocie zdarzeń. Tak się jednak składa, że ciągle ze zdziwieniem daję im się zaskakiwać.
15 kwietnia 2010
zgubny ogląd rzeczy
To nieprawda, że ludzie nagle z dnia na dzień zmieniają się. To tylko my nie chcemy widzieć wszystkiego. I choć zawsze wydaje nam się, że chcemy i że widzimy, to właśnie... tylko tak nam się wydaje.
31 marca 2010
smok
Dostałam zadanie specjalne: odebrać z lotniska... SMOKA. Tak, Smoka znad Żółtej Rzeki! A że smoki chińskie przynoszą szczęście, dostatek i powodzenie, czekam na ten moment z niecierpliwością.
Co innego, gdyby to był smok europejski, co porywa, pożera i ogniem zionie. Takiego zadania to bym się nie podjęła, ale ten przybywa prosto z ważnego miejsca położonego w prowincji Henan.
Trema mi towarzyszy, bo smoki to stworzenia niezwykłe. Mogą tworzyć chmury, zamieniać wodę w ogień, stawać się niewidzialnymi lub przeciwnie - jaśnieć w ciemnościach.
W hali przylotów staję obok dwóch niskich Azjatów (pewności nie mam czy Chińczyków), tak jakby to znaczenie miało jakieś, że po Smoka z Azji tu przyjechałam. Tabliczki z imieniem nie mam, bo skoro smoki posiadają ciało węża, pysk wielbłąda, łuski karpia, łapy tygrysa i szpony orła, to chyba od razu go rozpoznam, nawet gdyby on nie rozpoznał mnie. Co prawda drakantropia mówi o antropomorfizacji smoków... Hmm...
Spoglądam na Azjatów, ale ci już witają się z równie niskim kolegą, walizki mu zabierają i znikają szybko za szklanymi drzwiami. I jeszcze słyszę konspiracyjne "taxi?", by wnet dostrzec mojego Smoka! Jest! Rozpoznałam go po błyszczących oczach i dwóch mieczach z czerwonymi frędzlami.
Gdy opuszczamy lotnisko myślę sobie o tych głupotach, że aby rozwiązać wszystkie problemy wystarczy postawić gipsową, drewnianą lub metalową figurkę smoka na biurku lub na regale w pokoju gościnnym, najlepiej na wysokości oczu stojącego człowieka.
A co jeśli nie mam ani regału ani specjalnego pokoju gościnnego?
Ale właściwie po co mi one, skoro mam prawdziwego smoka! Phi!
Co innego, gdyby to był smok europejski, co porywa, pożera i ogniem zionie. Takiego zadania to bym się nie podjęła, ale ten przybywa prosto z ważnego miejsca położonego w prowincji Henan.
Trema mi towarzyszy, bo smoki to stworzenia niezwykłe. Mogą tworzyć chmury, zamieniać wodę w ogień, stawać się niewidzialnymi lub przeciwnie - jaśnieć w ciemnościach.
W hali przylotów staję obok dwóch niskich Azjatów (pewności nie mam czy Chińczyków), tak jakby to znaczenie miało jakieś, że po Smoka z Azji tu przyjechałam. Tabliczki z imieniem nie mam, bo skoro smoki posiadają ciało węża, pysk wielbłąda, łuski karpia, łapy tygrysa i szpony orła, to chyba od razu go rozpoznam, nawet gdyby on nie rozpoznał mnie. Co prawda drakantropia mówi o antropomorfizacji smoków... Hmm...
Spoglądam na Azjatów, ale ci już witają się z równie niskim kolegą, walizki mu zabierają i znikają szybko za szklanymi drzwiami. I jeszcze słyszę konspiracyjne "taxi?", by wnet dostrzec mojego Smoka! Jest! Rozpoznałam go po błyszczących oczach i dwóch mieczach z czerwonymi frędzlami.
Gdy opuszczamy lotnisko myślę sobie o tych głupotach, że aby rozwiązać wszystkie problemy wystarczy postawić gipsową, drewnianą lub metalową figurkę smoka na biurku lub na regale w pokoju gościnnym, najlepiej na wysokości oczu stojącego człowieka.
A co jeśli nie mam ani regału ani specjalnego pokoju gościnnego?
Ale właściwie po co mi one, skoro mam prawdziwego smoka! Phi!
14 marca 2010
6 marca 2010
mimochodem
Po długim dniu zasiadamy w towarzystwie niezwykle miłym przy okrągłym stole. Zapadamy się w wygodnych fotelach i wygodnej konwersacji. Słowa płyną miękko w półmroku o tym i o owym. I nagle - a! - jedno słowo się wymknęło. Tak mimichodem. Jak to być może? Mimo. Pomimo. Pomiędzy. Czasem to "pomiędzy" jest najważniejsze. Niby niezauważone, nieistotne odleciało. Mówimy już o czymś innym, ale ja myślę o nim. Jego echo zostało w mojej głowie. Zapisuję. Zapamiętuję. Dzisiaj wszystko dzieje się szybko więc i ja szybko wracam do miękkości fotela, do wygody wieczoru i dopasowanego kształtu szklanki w mojej dłoni. I znowu o tym i o owym. Miło. Od słowa do słowa. I z tego "miło" dochodzi naraz do ostrej wymiany zdań. Na zupełnie inny już temat. Razem z D trwamy mocno przy tym, że konflikt i kłótnia to dwie różne rzeczy i o ile pierwsza budzi w nas pozytywne uczucia jako punkt wyjścia do poszukiwań wszelakich, o tyle drugą z zasady odrzucamy. Nie znajdujemy jednak zrozumienia u J i A, którzy kłótnię usiłują nam sprzedać jako oczyszczenie, ale takiej teorii nie kupujemy. Napięcie rośnie i już widzę jak chętnie A zacisnąłby dłonie na mojej szyi, gdyż nijak w tej kwestii do zgody nie dojdziemy i myślę sobie, że inny A z pewnością trzymałby moją stronę. I znowu od słowa do słowa. Gdy emocje sięgają zenitu wiem, że uratować nas może tylko Deus ex machina. I oto... zapadamy wszyscy w kilkusekundowy sen! Sen spowodowany przez lot pszczoły wokół owocu granatu na sekundę przed przebudzeniem. Wychodzę.
7 lutego 2010
generator ciepła
Zima unieruchomiła mnie w Blicksland. Wydaje się jakby była od zawsze i nic nie wskazuje na to, by kiedykolwiek odeszła. Granice Blicksland skute lodem, wiatr hula, a moje myśli rozdygotane dreszczem na niczym skupić się nie mogą.
W obawie przed rychłym zamarznięciem rozesłałam list gończy za generatorem ciepła. Wyznaczyłam nagrodę i czekałam.
Po tygodniu zgłosił się. Przedstawił legitymację, certyfikat i szczegółowy plan działania. Tabelki, wykresy, analizy, szybkie łącze, wifi w jednej kieszeni, pamięć flash w drugiej. Profesjonalista - pomyślałam.
Wyznaczył i mnie pewną rolę w procesie ocieplania Blicksland, na co z ochotą przystałam, bo w moim to interesie, by do normalnego funkcjonowania jak najszybciej powrócić. Kazał być cierpliwym i nie sprzeciwiać się. Wiedział co mówi, bo dziwne to zasady były, ale jak umowa to umowa. Byłam cierpliwa i rezultatów oczekiwałam w milczeniu i pełnej zgodzie.
Dzień jednak za dniem mijał, a poprawy nie było. On robił obliczenia, rysował diagramy, maile wysyłał i gorącą herbatę kazał sobie parzyć. Ja zamarzałam.
I gdy kolejnego dnia parzyć już nie mogłam, bo do łóżka przymarzłam, on powiedział, że w takich warunkach pracować nie może, bo za zimno i że przykro mu bardzo, ale nic tu po nim.
Oniemiałam. Co??? Toż ja go po to tu sprowadziłam, by ciepło nastało, a on mi na to, że za zimno i ciepła nie wygeneruje z takiego chłodu.
I na odchodnym pochwalił się jeszcze, że był generatorem zeszłorocznej wiosny w środku zimy i bezczelnie podał wszystkie szczegóły. Tak! Dokładnie rok temu to było, przecież pamiętam jak dziś tamtą gorącą noc, gdy zrzucałam ubrania. Co za zuchwałość! Co za pyszałkowatość! A teraz? - pytam - A teraz co? A teraz to on nie wie, widocznie raz się udaje, a innym razem nie, a poza tym to iść już musi, bo ma sprawy do załatwienia. No nie! Tego było już za wiele. Wściekłam się na niego, zaczęłam krzyczeć, że takich specjalistów to na pęczki i że może sobie wsadzić gdzieś te wszystkie certyfikaty, bo i tak na nic się zdadzą i że żadnym generatorem ciepła nie jest tylko marnym oszustem.
Wściekłość ta sprawiła, że krew we mnie zawrzała, zabulgotała i... rozmarzło ciało moje, a wraz z nim całe Blicksland.
Morał z tej historii? Chcesz ciepła - wygeneruj sobie sam!
W obawie przed rychłym zamarznięciem rozesłałam list gończy za generatorem ciepła. Wyznaczyłam nagrodę i czekałam.
Po tygodniu zgłosił się. Przedstawił legitymację, certyfikat i szczegółowy plan działania. Tabelki, wykresy, analizy, szybkie łącze, wifi w jednej kieszeni, pamięć flash w drugiej. Profesjonalista - pomyślałam.
Wyznaczył i mnie pewną rolę w procesie ocieplania Blicksland, na co z ochotą przystałam, bo w moim to interesie, by do normalnego funkcjonowania jak najszybciej powrócić. Kazał być cierpliwym i nie sprzeciwiać się. Wiedział co mówi, bo dziwne to zasady były, ale jak umowa to umowa. Byłam cierpliwa i rezultatów oczekiwałam w milczeniu i pełnej zgodzie.
Dzień jednak za dniem mijał, a poprawy nie było. On robił obliczenia, rysował diagramy, maile wysyłał i gorącą herbatę kazał sobie parzyć. Ja zamarzałam.
I gdy kolejnego dnia parzyć już nie mogłam, bo do łóżka przymarzłam, on powiedział, że w takich warunkach pracować nie może, bo za zimno i że przykro mu bardzo, ale nic tu po nim.
Oniemiałam. Co??? Toż ja go po to tu sprowadziłam, by ciepło nastało, a on mi na to, że za zimno i ciepła nie wygeneruje z takiego chłodu.
I na odchodnym pochwalił się jeszcze, że był generatorem zeszłorocznej wiosny w środku zimy i bezczelnie podał wszystkie szczegóły. Tak! Dokładnie rok temu to było, przecież pamiętam jak dziś tamtą gorącą noc, gdy zrzucałam ubrania. Co za zuchwałość! Co za pyszałkowatość! A teraz? - pytam - A teraz co? A teraz to on nie wie, widocznie raz się udaje, a innym razem nie, a poza tym to iść już musi, bo ma sprawy do załatwienia. No nie! Tego było już za wiele. Wściekłam się na niego, zaczęłam krzyczeć, że takich specjalistów to na pęczki i że może sobie wsadzić gdzieś te wszystkie certyfikaty, bo i tak na nic się zdadzą i że żadnym generatorem ciepła nie jest tylko marnym oszustem.
Wściekłość ta sprawiła, że krew we mnie zawrzała, zabulgotała i... rozmarzło ciało moje, a wraz z nim całe Blicksland.
Morał z tej historii? Chcesz ciepła - wygeneruj sobie sam!
6 lutego 2010
pan D. / pan B.
Tyle co wydostałam się spod diabelskiego uśmiechu pana L, a już wpadam w matematyczne kombinacje pana D. W 64 tysiące 656 układów. Jestem "pomiędzy", które sytuuje się za początkiem i przed końcem. Gdzie jest jednak koniec początku, a gdzie początek końca? Jeśli jestem "od - do", to co jest "przed", a co "po"? I tak szukając odpowiedzi spotykam w labiryncie słów pewnego pana B., który rozwiązawszy już zagadkę permutacji matematycznej zwraca się do mnie: "Czy nie sądzi pani, że nie powinno się wylewać brudnej wody dopóki nie ma się czystej?". "Hmm... to zależy..." - zaczynam, ale nie mam czasu na dokończenie zdania, bo sam za mnie je kończy: "Tak, czasem czeka się z brudną wodą, aż będzie dostępna czysta, a czasem trzeba najpierw wylać brudną, żeby czysta mogła nalecieć".
I znika gdzieś między "od" a "do" tak nagle, jak nagle się pojawił.
(Stanisław Dróżdż, retrospektywa 1967-2007, CSW)
http://www.drozdz.art.pl/
I znika gdzieś między "od" a "do" tak nagle, jak nagle się pojawił.
(Stanisław Dróżdż, retrospektywa 1967-2007, CSW)
http://www.drozdz.art.pl/
5 lutego 2010
pan L.
Wychylił się zza winkla i mrugnął do mnie porozumiewawczo okiem. "Hej ty! - powiedział - Zabawmy się! Zmanipulujmy i dajmy się zmanipulować, wykorzystajmy i dajmy się wykorzystać, wytresujmy i dajmy się wytresować, oszukajmy i dajmy się oszukać, bądźmy bohaterami tej historii, elementem struktury, klockiem układanki, zagrajmy w tę grę. Hej ty! No na co czekasz? Do ciebie mówię! Podejdź bliżej. Nie przyglądaj się. Myśl".
Pan L. mrugnął do mnie porozumiewawczo okiem.
(Zbigniew Libera, retrospektywa 1982-2008, Zachęta)
http://www.raster.art.pl/galeria/artysci/libera/prace.htm
Pan L. mrugnął do mnie porozumiewawczo okiem.
(Zbigniew Libera, retrospektywa 1982-2008, Zachęta)
http://www.raster.art.pl/galeria/artysci/libera/prace.htm
31 stycznia 2010
zwiąż mnie! zwiąż się!
Gdy w sen powoli się zapadam R. wyrywa mnie nagle z tego zapadania i mówi jednym tchem: "Jeśli nie wiesz jak związać koniec z końcem, to zwiąż się z człowiekiem, którego końca nie widać". Nie wiem dlaczego to powiedział, ale niezwykły urok tych słów nakazuje mi je zachować, zapisać i w świat puścić, co niniejszym czynię.
20 stycznia 2010
forma jest pretekstem
"Forma jest pretekstem" powiedział dziś M. I mówił coś tam jeszcze, ale ja już nie słuchałam, bo tylko te trzy słowa miałam w głowie. Tak! To przecież tego zdania szukałam od kilku dni.
7 stycznia 2010
w środku
Rok temu nałożyłam na siebie podejrzane zadanie: chciałam zatrzymywać wydarzenia. Szkoda mi było, że chwila po chwili jest już tylko chwilą, której się nie pamięta. Chciałam zatrzymywać obrazy i słowa. Każdego dnia. Myślałam, że wtedy nie znikną tak szybko z mojej pamięci. Chciałam je ratować.
Zadanie to, z pozoru szlachetne, wielce karkołomnym się okazało. Bo nie każdy dzień godzien jest zapisania. Bo nie ma takiej możliwości, by każdego dnia usłyszeć, przeczytać, a tym bardziej samemu wypowiedzieć coś istotnego. Bo codzienna dyscyplina odnotowywania staje się rutyną beznamiętną. Bo dokumentując przestaję być już uczestnikiem tego, co zatrzymuję i przez to nie jest to już dla mnie takie ważne. Bo jestem z boku, a nie w środku.
Wolę być w środku. Wolę doświadczać. I tylko czasami zapisywać.
Zadanie to, z pozoru szlachetne, wielce karkołomnym się okazało. Bo nie każdy dzień godzien jest zapisania. Bo nie ma takiej możliwości, by każdego dnia usłyszeć, przeczytać, a tym bardziej samemu wypowiedzieć coś istotnego. Bo codzienna dyscyplina odnotowywania staje się rutyną beznamiętną. Bo dokumentując przestaję być już uczestnikiem tego, co zatrzymuję i przez to nie jest to już dla mnie takie ważne. Bo jestem z boku, a nie w środku.
Wolę być w środku. Wolę doświadczać. I tylko czasami zapisywać.
Subskrybuj:
Posty (Atom)