11 stycznia 2009

Chardonnay, czekolada, Tony

Narzucona samej sobie misja ocalania słów i obrazów sprawia, że jestem bardziej uważna i coraz lepiej odróżniam to, co naprawdę istotne od tego, co tylko wydaje się nim być. Zapuszczam się w gąszcz ulic szarym dniem i ciemną nocą. Na gorącą czekoladę, chilijski Chardonnay, rozmowy, i po to też, by usłyszeć i zapamiętać na przykład takie, na pozór zwykłe, dwa zdania wyrzucone nagle w potoku innych słów: "Proste krótkie cięcie. Nie marnuj energii." Wypowiedziane przez T. bez świadomości znaczenia jakie mogą mieć dla mnie, a przecież mają ogromne.
Opuszczam też Blicksland, by inny T. mógł mnie zabrać na spacer po brytyjskim wybrzeżu i po ulicach Londynu, by podziwiać jego bystrość i cudowną umiejętność bycia niewidocznym wobec tych szczególnych momentów, które trwają zaledwie sekundę, a które on potrafi zatrzymać na zawsze.


(Tony Ray-Jones, No Such Thing As Society / Nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, CSW)
http://www.bulgergallery.com/dynamic/fr_artist.asp?ArtistID=93
http://www.rp.pl/artykul/123162,233826.html

5 stycznia 2009

papugi mogą szczekać!

Siedzimy z tygrysami w Blicksland i podróżować nam się jakoś nie chce w ten zimny czas. Śniegu z każdym dniem więcej, wiatr mroźniejszy, a temperatura ma coraz mniej rtęci. Snujemy się leniwie, robimy mnóstwo nieistotnych kroków tylko po to, by udawać, że na te istotne nie mamy już czasu. Kawa parzy się nieustannie, a ja czytam o papugach, które nauczono szczekać i wystawiono jako eksponat na targach Frieze. I zgadzam się, że "nasza tendencja do interpretowania rzeczywistości w sposób logiczny oddala nas często od faktycznej realności i prowadzi do błędnego interpretowania świata oraz doświadczania fikcyjnej wersji rzeczywistości".

1 stycznia 2009

retrospekcja cz.4

Rok zakończył się dziwnym zdarzeniem, które rozczarowało mnie potwornie, bo zburzyło wiarę i ufność, a to zawsze boli.
W mojej podróży dotarłam na pewną wyspę. Patrząc od strony oceanu nie było w niej nic wciągającego ani zachwycającego i dopiero gdy zeszłam na ląd i spojrzałam na rozciągający się przede mną ocean zrozumiałam, że w nim zawarte jest piękno wyspy.
Czy zatem jest to piękno odbite? A skoro odbite, to może nieprawdziwe? Ale wtedy tego jeszcze nie wiedziałam. W oddechu wyspy poczułam nagle niesamowitą wolność. Przestrzeń, którą chciałam przejść, poznać, poczuć. Przestrzeń niezmierzoną. Bez początku i końca. Transparentną, a jednocześnie niesamowicie gęstą. Jakaż to przyjemność zanurzyć się w nią - pomyślałam - i smakować. Postanowiłam zostać tu na jakiś czas.
Gdy następnego dnia siedziałam na plaży wpatrując się w ocean podszedł do mnie pewien mężczyzna i zapytał dlaczego nie pływam.
- Nie umiem.
- Jak to? To takie przyjemne! Nauczę cię. Jestem instruktorem pływania.
- Chyba trochę się boję...
- Nie ma czego. Jestem doświadzczonym instruktorem. Chodź.
Poszłam.
Zaczęliśmy lekcje jeszcze tego samego dnia. Opowiadał mi o oceanie, o wietrze, o wyspie. Nasze spotkania były czymś więcej niż kursem pływania. Były poznawaniem tej przestrzeni, którą poczułam i którą chciałam zgłębiać. Wkrótce i ja zaczęłam mu opowiadać różne historie i jasne już było, że to odkrywanie stało się naszym wspólnym. Co prawda inaczej wyobrażałam sobie naukę pływania, ale myślałam, że tacy doświadczeni instruktorzy na pewno nie ograniczają się tylko do instrukcji technicznych. Tropiliśmy więc dźwięki ukryte w skałach, łapaliśmy wiatr i prowadziliśmy nieskończone rozmowy.
Do wody nadal wchodziliśmy jednak sporadycznie i tylko po kostki.
Gdy któregoś dnia weszliśmy po kolana myślałam, że nadszedł dzień "wrzucenia mnie na głęboką wodę", ale wtedy on kazał mi założyć ogromny, ciężki kapok. Nie mogłam się w nim poruszać. Krępował mi ręce i nogi. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Sięgał mi prawie do kolan, ściskał mocno talię i szyję. Miałam trudności z oddychaniem. On twierdził jednak, że na tej wyspie takich właśnie kapoków należy używać ze względu na prądy i jakieś tam jeszcze rzeczy, których już nie pamiętam. W końcu jest doświadczonym instruktorem i wie co mówi. Ufałam mu. Próbowałam. Udawało mi się jednak wejść tylko po kolana, bo monstrum, które miałam na sobie wypychało mnie, nie pozwalało wejść głębiej, o jakichkolwiek ruchach nie było mowy. Po tygodniu bezsensownych lekcji zbuntowałam się.
- Nie zakładam tego! Spróbuj sam, skoro jesteś taki mądry, może wtedy zrozumiesz o czym mówię.
- Nie muszę! To ja jestem instruktorem! - wściekł się na mnie.
- Chcę spróbować bez kapoka. Zresztą jeśli zacznę tonąć, uratujesz mnie.
- Ja nie jestem ratownikiem tylko instruktorem! Pomyliłaś się.
- Jak to? - zatkało mnie - wydawało mi się, że jedno w drugim się zawiera.
- Wydawało ci się - odparł stanowczo - nie dopowiadaj sobie rzeczy, których nie ma. Nie umiesz pływać. Jesteś złą uczennicą.
- Jak możesz tak mówić! Nie pozwoliłeś mi nawet spróbować!
Teraz to ja się wściekłam. Rzuciłam mu kapok-monstrum pod nogi i odeszłam. Nigdy nie wróciłam.
Nie umiałam zrozumieć tego, co się stało tamtego dnia.
Cała przestrzeń wyspy, którą nosiłam w sobie stała się w jednej chwili maluczkim czymś, co mogłam schować do kieszeni, ale schować nie chciałam, bo nie było warto. Wiatr nie przynosił już wytchnienia tylko stawiał opór. Szum fal nie dawał przyjemności tylko ranił moje uszy.
Postanowiłam jednak zostać na wyspie jeszcze kilka dni. Chyba miałam nadzieję, że zrozumiem tę zmianę, a bez tego zrozumienia nie chciałam jej opuszczać.
I gdy następnego dnia pod osłoną księżyca spacerowałam samotnie po plaży zobaczyłam mojego instruktora w takim samym kapoku, jaki kazał nakładać mnie, tylko że teraz ktoś inny był jego instruktorem, a on uczniem.
- O co tu chodzi? - pomyślałam.
Jakież było moje zdziwienie, gdy kolejnego wieczora zobaczyłam taką samą scenkę, tylko że uczniem w kapoku był instruktor mojego instruktora, a instruował go jeszcze ktoś inny. Sytuacja powtarzała się każdego dnia z różnymi osobami, role zmieniały się.
- Co to za wyspa do licha? Wszyscy udają instruktorów, a sami potajemnie pobierają te same absurdalne lekcje, które do niczego nie prowadzą, bo prowadzić nie mogą - myślałam.
Następnego ranka opuściłam tę dziwną wyspę, bo zrozumiałam, że czasem nie warto za wszelką cenę dociekać sensu zdarzeń.
I choć myślałam o tym jeszcze długo, byłam pewna, że należy opuścić to miejsce. Jest przecież tyle wysp do odwiedzenia.

retrospekcja cz.3

Pod koniec roku na wodach oceanu spotkałam czterech żeglarzy. Zaproponowali mi wspólną wyprawę w obronie niepodległości. Zgodziłam się od razu zaszczycona propozycją wspólnego przedsięwzięcia, a nade wszystko jego ideą, bowiem niepodległość uważam za bezcenną.
Szybko okazało się jednak, że wspólna podróż była tylko pretekstem do mojej bardzo osobistej podróży po 1,6m² mojej skóry, a właściwie pierwszym jej krokiem, co miało okazać się niebawem, gdyż podróż ta to prawdziwe zmaganie, skomplikowane i zawiłe, pełne niewyjaśnionych i nieuświadomionych meandrów, o których zapewne poinformuję niebawem.
Oto fragment moich pierwszych kroków po 1,6m²:
http://www.youtube.com/watch?v=6eMxTUp6-Ww

Konsekwencją tej wyprawy była kolejna. Bardzo specyficzna. Czysto somatyczna. Z zamkniętymi oczami. Wyprawa do rozległej krainy zwanej Dotykiem. Zaprosiłam na nią rozbitków, których zawsze wszędzie można spotkać. Ich reakcje były różne. I znowu była wystawa, był performance, była muzyka i rozmowy. A wszystko pod hasłem "zobacz - dotknij - zostaw", o którego proroczych konsekwencjach, jak zwykle zresztą, miałam dopiero się dowiedzieć.

retrospekcja cz.2

W sierpniu rozpoczęłam samotną podróż moim Transatlantykiem. Rozpoznawanie leniwe to było i niespieszne szukanie właściwego kierunku. We wrześniu obrałam kurs na koło podbiegunowe północne. Przekraczając Skagerrak przypomniała mi się historia pewnego rozbitka, którego 2 lata temu znalazł tu norweski Berge Odin. Rozbitek dryfujący na tratwie z beczek i desek podawał się za Amerykanina, ale władze szwedzkie stwierdziły, że na pewno pochodzi "z któregoś kraju Europy Wschodniej".
Na kilka dni zatrzymałam się w Kristiansand. "Za kogo by tu się podać?" - pomyślałam. Myśl ta figlarna i niewinna zachwiała moją tożsamością.
Nie byłam sama, ale czułam się jakby tak było. Mówiłam coś, ale mój głos odbijał się od ścian i wracał do mnie. Byłam otoczona foliowym kokonem. Wszystko widać, ale ruszyć się nie można. Nic też nie słychać. Widzisz, że ktoś mówi, ale nie słyszysz co. Próbujesz sam mówić, ale nikt nie słyszy ciebie. Doprawdy dziwne to uczucie.
I choć od rana do nocy i od nocy do rana zanurzaliśmy się w muzyce w magicznym Alpha Room, nie przynosiło to poprawy, choć samo zanurzanie było wspaniałe.


Od tego czasu ucho moje wyczulone jest na dźwięki. Słyszę więcej i wyraźniej. To jednak sprawia, że częściej potrzebuję ciszy, bo dźwięki, tak jak przyjemność, mogą przynosić też ból.
Dzień przed wyjazdem B.E. powiedział: "Wiesz, rzeczy istnieją w swoich sferach. Osobno. Posuwają się po swoich torach i czasem nachodzą na siebie, spotykają się. I to jest najciekawsze. Nieplanowane spotkanie." Myślę, że miał rację. Mimo wszystko. Płynęłam dalej. Śniły mi się światy dziwne, kolorowe, pełne postaci niezwykłych. Śniły mi się i śniły, aż w końcu światem realnym się okazały. I znowu byłam na Brenneriveien, i znowu Cochs, i znowu Doga, i znowu Akershusstranda. Oslo.


Jakim cudem sama nie wiem. Miało mnie tam już nigdy nie być, a byłam. Miałam nadzieję, że tym razem zamknę moją historię, porzucę raz na zawsze wydeptane ścieżki i przemyślane myśli. Sądziłam, że pomóc mi w tym może tylko obecność kogoś, kto będzie obojętny na te wszystkie moje tam wydarzenia. I gdy wreszcie dziwnym zrządzeniem losu tak się stało, zrozumiałam, że tylko ja sama mogę tego dokonać, że obojętność obojętnej osoby jest najgorszą rzeczą jaka może mi się tam przydarzyć i że nie chcę, by obojętnością tą miano zobojętnić moją historię.
Myślałam o tym patrząc na wody Bjørviki, skąd podróżni płyną do Fredrikshavn i Helsingborg. Wszystkie linie tak doskonale przemyślane zbiegały się w jednym punkcie na horyzoncie. Czystość formy była cudownie porażająca, białe płaszczyzny unosiły mnie lekko nad ziemią nie pozwalając moim zagubionym myślom roztrzaskać się o brzeg oceanu. Chciałam tam być.


Czułam taką samą pustkę jak 3 lata temu po wykonaniu pewnej misji specjalnej. Byłam tu wtedy pierwszy raz. Miałam spotkać się z kimś w obcym mi kraju. Znałam dzień, godzinę, nazwisko i hasło. Miejsce też było ustalone, ale tej
informacji nie dostałam. Miałam odnaleźć je sama wśród 453 km² ulic! To było pierwszą częścią zadania. Drugą dostarczenie ważnej przesyłki. Kupiłam bilet na samolot. Pamiętam to zimne powietrze, które przywitało mnie wtedy na lotnisku o pierwszej w nocy. I pytanie: "co dalej?". I jeszcze jedno: "w co ja się wpakowałam?". Udało mi się ustalić miejsce i przesyłkę dostarczyłam. Skutki okazały się dla mnie okrutne. W tym biznesie nie ma sentymentów. Musiałam uciekać.
Myślałam, że więcej tam nie wrócę. Wracałam. Wiele razy.
Wytyczałam swoje trasy. W samotności. W ciemności. W deszczu.
W śniegu. Gubiłam się nieustannie. Nigdy się nie bałam. Szukałam tajnych przejść.
Dzisiaj wiem, że nie można zdradzać ich obcym. A na pewno nie bezkarnie.
Nigdy więcej tego nie zrobię (no chyba, że znowu się zapomnę...).

retrospekcja cz.1


Podróż moja zaczęła się jakiś czas temu. Chcąc ocalać słowa i obrazy nie mogę tego pominąć.
Oto mała retrospekcja z 2008.
Zimowe miesiące minęły niepostrzeżenie, marzec rzucił mnie w wir działań iście damskich. Była wystawa, performance i tańce do białego rana. Kto uczestniczył, był, widział, smakował, ten pamięta. Oj działo się, działo.
W maju zawładnęła mną Nierzeczywista Rzeczywistość. I znowu była wystawa, był koncert i niesamowity tort od M. Zaczęło się porą wieczorową, gdy galerie i muzea otworzyły swoje podwoje, a tłum gości płynął przez pewne praskie podwórze wypełnione muzyką, winem i blaskiem świec. I znowu do rana. I znowu w towarzystwie wybornym. I znowu działo się!
Wydarzenia majowe przyniosły totalne pomieszanie tego, co rzeczywiste i nierzeczywiste. Pomieszanie to naznaczyło wszystkie kolejne zdarzenia w Blicksland, z czego sprawy sobie nie zdawałam i co zrozumieć miałam dopiero po wielu miesiącach.
Tymczasem w czerwcu zamieniłam się w rusałkę, by w Noc Świętojańską kawalerów kusić, wianki rzucać na wodę i kwiatu paproci szukać. Dobrze chyba zadanie wypełniłam, bo uprowadził mnie pewien kawaler i na rumaku swym powiózł w noc ciemną. Tak się jednak wyczynem swym przejął, że woził mnie nieprzerwanie sześć tygodni, aż wreszcie rumak padł z wycieńczenia, a po wianku moim nie zostało ani śladu. Kawaler nawet rumieńcem nie spłonął i zostawił mnie w Blicksland, a sam udał się do kurortów nadmorskich, bo to lato w pełni już było.

Blicksland on tour


"Gdyby wszystkie słowa miały jutro ulec zagładzie, a ty mógłbyś ocalić trzy z nich, które byś wybrał?".
Napisałam to zdanie dwa lata temu gdzieś między Oslo a Blommenholm obmyślając "If…", projekt, który nie ujrzał jeszcze światła dziennego. I choć "If…" czeka na swój czas, ja postanowiłam ocalać ważne dla mnie słowa zanim nie zostaną uprowadzone przez potok innych słów, przemielone, przeżute i zniszczone. Postanowiłam ocalać słowa, obrazy, sytuacje i zdarzenia, które staną na mojej drodze albo w drogę których to ja wejdę.
Stąd BLICK-BLOG czyli BLICKSLAND ON TOUR, bo podróż to będzie nieustanna. Pierwszy dzień nowego roku jest kuszącą okazją do rozpoczęcia jej odnotowywania.
Podobieństwo osób i zdarzeń może nie zawsze będzie przypadkowe, ale składanie ich w pasującą układankę zawsze będzie działaniem na ryzyko własne czytelników, za co odpowiedzialności nie biorę, bo brać nie chcę!