Skradłam kiedyś bogów Carracciemu. Bez skrupułów, bo i on skradł komu innemu. Nie było to jednak bezczelne złodziejstwo, ale raczej kradzież w afekcie nazywana potocznie inspiracją w zachwycie.
Zabrałam antycznych bogów do świata hamburgera, kolorowych magazynów, medialnej papki i wojny w Iraku. To było kilka lat temu i choć nic się tu nie zmieniło, zapraszam ich dzisiaj na kolację do restauracji w mieście W, by sobie znowu trochę ludzi dookoła pooglądali. Na nic jednak zabiegi moje, gdyż oni jak zawsze zajęci sobą nie zauważają niczego wokół. Właściwie trochę im zazdroszczę. Tyle wieków trwać w uścisku!
Na początek zamawiamy wino, co akurat w tym przypadku jest oczywiste, gdyż zawsze było ono elementem codziennej diety starożytnego świata. Mieszano je wtedy z wodą. Dziś nie mieszamy. Wystarczy, że czas zmieszany niczym risotto z baroku ugotowane na antyku i doprawione postmoderną tak, by konsystencję kremową na koniec uzyskać.
W pięknym tym eklektyzmie wszystko tonąć zaczyna i widzę dwóch panów jak z obrazu Degas. I choć to nie Café de la Nouvelle-Athènes i choć to nie mieszanka piołunu, anyżu zielonego i kopru włoskiego w kieliszku, dostrzegam to podobieństwo, które Z. uchwycił, a ja utrwalam za zgodą uchwyconych.
Doceniam ten rodzaj spojrzenia Z., który wiele ciekawych sytuacji tego wieczoru zapisał i nie gniewam się wcale, że nas wszystkich tak przyłapał i w krzywym zwierciadle umieścił (czego jednak nie pokażę, by przyjaciele wrogami się nie stali).
wystawa "The Love of the Gods" oraz "Aktoportret" (fot.), Galearnia [w:] Time