4 lipca 2009

śniadanie

Ruszam na drugą stronę rzeki do pobliskiego Saskerland. Kilku tu szacownych przyjaciół zamieszkuje. Tym razem goszczę u L na proszonym śniadaniu, które szybko okazuje się być tylko pretekstem do rozmaitych poczynań. Przy blanszowaniu szpinaku można na przykład wybadać kwestie damsko-męskie, o które to pewna dama próbowała mnie zahaczać, zresztą nie pierwszy raz, wymyślając dziecinną historię na sondowanie pewnych faktów z mojego życia, jednocześnie nie odpuszczając sobie własnej obecności w tej historii naznaczyć, co już było nietaktem wielkim, ale że ja na śniadanie przyszłam, udałam, że tych zabiegów nie rozumiem. Następnym jednak razem damie nóż wbiję, bo nie lubię takich chwytów i podstępnego łypania okiem.
Skądinąd nie ten kuchenny incydent naznaczył nasze śniadanie, ale historia M, po której to salonik wszyscy opuszczamy i drogą przez rozarium udajemy się na miejsce zdarzenia, by M ratować z opresji.
Otóż dni temu kilka upuściła M na ziemię ogromne lustro, które w kawałkach wielu teraz leży, bo ona ruszyć się go obawia, bo jakże to tak zmieść i wyrzucić, gdy tak symbolicznym jest to zdarzenie i odpowiednich praktyk trzeba, by całą sytuację załagodzić i do normy przywrócić. Misję mamy zatem poważną do spełnienia.
Gdy docieramy na miejsce L w mgnieniu oka, ku zaskoczeniu wszystkich, a swoim chyba jeszcze większym, przeistacza się w szamana i już rytuał okadzająco-oczyszczający odprawia.
A trzeba przyznać, że jest w tym bardzo dokładny. Oczyszcza przestrzeń całą i każdy kawałeczek lustra z osobna.

Majeranek z kadzidła tak szybko nas osłabia, że rozmawiać już nie mamy siły, ani czegokolwiek innego robić.
Niegroźne już kawałki lustra. Nic nie groźne. Można się rozejść. Co też niezwłocznie czynimy.