31 lipca 2009

odciążenie

Spotykam dziś pewnego obciążonego człowieka. Czeka cierpliwie w milczeniu aż ktoś go odciąży z ciężaru życia. Uwięziony jest w trzech słowach: żalu, zalęknieniu i rezygnacji. Nie mogę przejść obojętnie. Ściągam mu kamień z żebra i uwalniam go z zalęknienia.
(performance: Wojtek Sawa)

18 lipca 2009

święte miejsce

Na parę dni znowu Blicksland opuszczam, by udać się do pewnego świętego miejsca, które w nocy całe wypełnione jest gwiazdami, czego jednak nie uwieczniam, bo wypatruję tych spadających, a jest to czynność niezwykle absorbująca, gdyż gwiazdy zawsze spadają znienacka i trwa to zaledwie ułamek sekundy i trzeba być gotowym, by życzenie wypowiedzieć. Uwieczniam zatem w dzień.

12 lipca 2009

podróż

Idziemy do Dobrego Źródła, by napełniwszy usta wodą źródlaną i życzenie miłosne pomyślawszy siedmiokrotnie okrążyć kaplicę św.Anny. Siedem kół biegiem robimy, a wody przełknąć nie wolno. Udaje się. Ile na rezultaty trzeba czekać, tego nikt nie podaje. Wieczorem wsiadamy w pociąg sypialny, ale nie śpimy, bo rzeczy niezwykłe zaczynają się dziać, a może właśnie śpimy i wszystko to nam się śni, sama już nie wiem. Nasycone strumienie kolorów wpływają przez uchylone okno wypełniając całą przestrzeń naszego przedziału, która to się powiększa, to zmniejsza i tylko stukot kół świadczy o tym, że w pociągu jesteśmy. Fale kolorów unoszą się i opadają, łączą się spiralnie, ale nie mieszają ze sobą. I coś dziwnego dzieje się z naszą skórą, która pod ich wpływem zmienia swoją barwę. Jesteśmy błękitni, pomarańczowi, szmaragdowi, srebrni i znowu błękitni. Co za podróż!
(sen to chyba jednak nie był, skoro A nad ranem pokazuje mi to zdjęcie)

10 lipca 2009

nicnierobienie?

Tak naprawdę nie na spotkanie z mistrzem tu przyjechałam, ale z A, który w ciągłym ruchu być musi i spokoju nie zazna, gdy czegoś nie zrobi. Przy czym np. spacer to w jego mniemaniu jest "nicnierobienie" więc niełatwo mi czasem, bo moim cząsteczkom czasu tak często trudno jest się zsynchronizować w bezmiarze wszechświata, ale próbuję, bo wiem, że tylko same dobre rzeczy z tego być mogą i nadzieję mam, że i on te moje starania rozumie, a także i to, że są chwile, gdy nic nie ważne tylko właśnie te chwile i że można je smakować tak po prostu. Że można pić kawę dla samego picia, że można obserwować chmury dla samego obserwowania albo biegać po polu dla samego biegania.

8 lipca 2009

kroki

Jestem cichym obserwatorem dokumentującym kilka kolejnych kroków, jakie czynią inni na swojej drodze. Jestem blisko. Chcę być niewidoczna i niesłyszalna.

6 lipca 2009

mistrz

Jadę na spotkanie z Mistrzem. Przemierzam dystans niespełna 500 kilometrów na południowy-zachód od Blicksland. Pociągiem, autobusem i samochodem. Podróż zajmuje mi 11 godzin. Wystarczająco dużo, by zachwycać się tym, co tak szybko zmienia się za oknem, by robić zdjęcia, rozmyślać, spać, czytać, nudzić się, być głodnym, mieć dosyć tej podróży i wreszcie cieszyć się, że dobiegła już końca.
Jadę na spotkanie z mistrzem, choć nie jest to mój mistrz.
Nigdy nie miałam swojego mistrza. Jakże byłoby dobrze mieć kogoś takiego. Jakże bezpieczniej i łatwiej. I nie chodzi mi o guru, bo to zawsze wydawało mi się podejrzane. Głoszenie nauk i autorytatywne wyjaśnianie doktryn zawsze wzbudzało moje wątpliwości. Myślę o kimś, kto czuwa i asekuruje, delikatnie prowadzi do tego, by uczeń stanął na własnych nogach zyskując pełną, mocną i mądrą świadomość samego siebie.

5 lipca 2009

trawnik

deszczowa historia pewnego trawnika:

4 lipca 2009

śniadanie

Ruszam na drugą stronę rzeki do pobliskiego Saskerland. Kilku tu szacownych przyjaciół zamieszkuje. Tym razem goszczę u L na proszonym śniadaniu, które szybko okazuje się być tylko pretekstem do rozmaitych poczynań. Przy blanszowaniu szpinaku można na przykład wybadać kwestie damsko-męskie, o które to pewna dama próbowała mnie zahaczać, zresztą nie pierwszy raz, wymyślając dziecinną historię na sondowanie pewnych faktów z mojego życia, jednocześnie nie odpuszczając sobie własnej obecności w tej historii naznaczyć, co już było nietaktem wielkim, ale że ja na śniadanie przyszłam, udałam, że tych zabiegów nie rozumiem. Następnym jednak razem damie nóż wbiję, bo nie lubię takich chwytów i podstępnego łypania okiem.
Skądinąd nie ten kuchenny incydent naznaczył nasze śniadanie, ale historia M, po której to salonik wszyscy opuszczamy i drogą przez rozarium udajemy się na miejsce zdarzenia, by M ratować z opresji.
Otóż dni temu kilka upuściła M na ziemię ogromne lustro, które w kawałkach wielu teraz leży, bo ona ruszyć się go obawia, bo jakże to tak zmieść i wyrzucić, gdy tak symbolicznym jest to zdarzenie i odpowiednich praktyk trzeba, by całą sytuację załagodzić i do normy przywrócić. Misję mamy zatem poważną do spełnienia.
Gdy docieramy na miejsce L w mgnieniu oka, ku zaskoczeniu wszystkich, a swoim chyba jeszcze większym, przeistacza się w szamana i już rytuał okadzająco-oczyszczający odprawia.
A trzeba przyznać, że jest w tym bardzo dokładny. Oczyszcza przestrzeń całą i każdy kawałeczek lustra z osobna.

Majeranek z kadzidła tak szybko nas osłabia, że rozmawiać już nie mamy siły, ani czegokolwiek innego robić.
Niegroźne już kawałki lustra. Nic nie groźne. Można się rozejść. Co też niezwłocznie czynimy.