Moja ciekawość wrzuca mnie w wieczorne słońce, w przestrzeń cichą i niezwykle piękną o kolorach wyraźnych i ostrych, gdzie wszystko wydaje się być tak idealnie połączone, choć przecież niezależne od siebie. I chcę, żeby moje myśli były tak wyraźne, a spojrzenie tak ostre. I żeby już żaden deszcz nie rozmywał mi konturów świata, tak jak wtedy w Oslo, gdy ulewa bezlitośnie dzień po dniu rozpuszczała miasto, a wraz z nim moje myśli. Skręcam w lewo na północny-zachód i nagle z chmur wyrastają przede mną olbrzymie białe góry. Ich potęga tak mnie onieśmiela, że aż zatrzymać się muszę, bo dech mi zapiera. Powoli wracam do Blicksland.
28 lutego 2009
27 lutego 2009
sen aszú
Odkrywamy cudowny 5-cio putonowy aszú w kolorze złota,
o konsystencji gęstej i gładkiej, słodki, ale z nutą goryczy i posmakiem cytryny. W asyście jednego z naszych psów zdobywamy cały karton trunku.I już rozumiem dlaczego caryca Katarzyna nie mogła przeżyć bez aszú ani jednego dnia, a caryca Anna Iwanowna sprowadzała do 60 tys. litrów tokaju rocznie. Rozróba wtedy zrobiła się straszna, bo przez transport do Rosji na dworze austriackim tokaju zabrakło, sytuacja stała się wręcz polityczna i ukrócono Annie dostawy.
My tymczasem udajemy się na poszukiwanie esencji aszú, co nie jest łatwe, bo miasto puste, w letargu pogrążone i nawet u Rakoczych piwnica zamknięta. Podejrzewamy zresztą, że w dekoracjach tylko jesteśmy i że to sen jakiś, ale nawet podoba nam się ta opcja. A ja przecież już wiem doskonale jak blisko sen jawy leży i jak łatwo pomylić rzeczywistość z nierzeczywistością i wcale się już tym nie denerwuję, bo rozumiem, że na tym to właśnie polega i ciekawość w tym dziś upatruję, a nie złe fatum. Co ważne, nie o bliskość tych przestrzeni tu chodzi i złudność dzielącej ich granicy, ale wymieszanie i płynne anektowanie jednej przez drugą. Gdy przyjmuję to za oczywistość, bez złych skutków mogę się w nie zanurzać i ich smakować, co już samo w sobie przyjemnością jest niezwykłą. Być może i niebezpieczna to ekspedycja, ale tego nigdy się nie wie. A że podskórnie wyczuwam przestrzeń rozległą, złożoną z drobinek wielu, pełną niuansów i odcieni, i choć nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, o skutkach myśl odrzucam pozwalając zmysłom się prowadzić, bo ciekawość jest silniejsza. Ciekawość tej przestrzeni,
ale i tego, co ona mi przyniesie i czego dowiem się o sobie w spotkaniu z nią samą. Co konsekwencją nagle naturalną mi się jawi niedawnej grudniowej wyprawy i zastanawiam się czy ja tę obecną podróż wtedy sprowokowałam (?).
I tak sobie chodzę po moich myślach i wcale nie pod wpływem esencji aszú, której tym razem w Tokaju nie znajdujemy.
o konsystencji gęstej i gładkiej, słodki, ale z nutą goryczy i posmakiem cytryny. W asyście jednego z naszych psów zdobywamy cały karton trunku.I już rozumiem dlaczego caryca Katarzyna nie mogła przeżyć bez aszú ani jednego dnia, a caryca Anna Iwanowna sprowadzała do 60 tys. litrów tokaju rocznie. Rozróba wtedy zrobiła się straszna, bo przez transport do Rosji na dworze austriackim tokaju zabrakło, sytuacja stała się wręcz polityczna i ukrócono Annie dostawy.
My tymczasem udajemy się na poszukiwanie esencji aszú, co nie jest łatwe, bo miasto puste, w letargu pogrążone i nawet u Rakoczych piwnica zamknięta. Podejrzewamy zresztą, że w dekoracjach tylko jesteśmy i że to sen jakiś, ale nawet podoba nam się ta opcja. A ja przecież już wiem doskonale jak blisko sen jawy leży i jak łatwo pomylić rzeczywistość z nierzeczywistością i wcale się już tym nie denerwuję, bo rozumiem, że na tym to właśnie polega i ciekawość w tym dziś upatruję, a nie złe fatum. Co ważne, nie o bliskość tych przestrzeni tu chodzi i złudność dzielącej ich granicy, ale wymieszanie i płynne anektowanie jednej przez drugą. Gdy przyjmuję to za oczywistość, bez złych skutków mogę się w nie zanurzać i ich smakować, co już samo w sobie przyjemnością jest niezwykłą. Być może i niebezpieczna to ekspedycja, ale tego nigdy się nie wie. A że podskórnie wyczuwam przestrzeń rozległą, złożoną z drobinek wielu, pełną niuansów i odcieni, i choć nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, o skutkach myśl odrzucam pozwalając zmysłom się prowadzić, bo ciekawość jest silniejsza. Ciekawość tej przestrzeni,
ale i tego, co ona mi przyniesie i czego dowiem się o sobie w spotkaniu z nią samą. Co konsekwencją nagle naturalną mi się jawi niedawnej grudniowej wyprawy i zastanawiam się czy ja tę obecną podróż wtedy sprowokowałam (?).
I tak sobie chodzę po moich myślach i wcale nie pod wpływem esencji aszú, której tym razem w Tokaju nie znajdujemy.
26 lutego 2009
Tokaj
Dziwne to miasto, gdzie wszystko tokajem naznaczone tak dalece, że beczki stoją nawet przed kościołem, a psy mają z nich zrobione budy. Człowieka na ulicy nie uraczysz, wszystko pozamykane i ciszą spowite. Dostajemy dwa psy do towarzystwa i trzech policjantów do
nie wiadomo czego, bo pusto tutaj i cicho i jedyne zagrożenie stanowić może zbyt duża ilość wypitego królewskiego trunku, no ale przed tym to akurat oni nas uchronić nie mogą.
I gdy tak chodzimy uliczkami i zaglądamy na podwórka przypomina mi się rodzinna historia jak to babcia kilka lat po wojnie wykopywała w parku w rodzinnym majątku srebrne sztućce oraz butelki 100-letniego tokaju i szampana, oczywiście pod czujnym okiem UB-ków, bo majątek nagle na mocy jednego dekretu stał się własnością ludu czyli bliżej niezidentyfikowanego ogółu. Dwór zamalowano olejną lamperią, kort tenisowy zniszczono, staw częściowo zasypano, a park rozparcelowano. Wykopaliskiem swym babcia musiała oczywiście podzielić się z władzą, w jakiej części nikt dziś nie wie, ale i tak było warto, bo jedna butelka tokaju stanowiła wtedy dobrą pensję miesięczną. Sprzedała więc babcia warszawskiemu hotelowi Polonia resztkę swego dziedzictwa, co na dobre utrzymanie roczne starczyło. Szampan niestety nie wytrzymał próby czasu. Druciki przerdzewiały leżąc pod ziemią i którejś zimowej nocy trunek postawił cały dom na nogi swoją kanonadą. Babcia myślała, że to trzecia wojna się zaczęła, a to tylko szampan upomniał się o tlen. Widok był zatrważający: lepka podłoga i puste butelki.
nie wiadomo czego, bo pusto tutaj i cicho i jedyne zagrożenie stanowić może zbyt duża ilość wypitego królewskiego trunku, no ale przed tym to akurat oni nas uchronić nie mogą.
I gdy tak chodzimy uliczkami i zaglądamy na podwórka przypomina mi się rodzinna historia jak to babcia kilka lat po wojnie wykopywała w parku w rodzinnym majątku srebrne sztućce oraz butelki 100-letniego tokaju i szampana, oczywiście pod czujnym okiem UB-ków, bo majątek nagle na mocy jednego dekretu stał się własnością ludu czyli bliżej niezidentyfikowanego ogółu. Dwór zamalowano olejną lamperią, kort tenisowy zniszczono, staw częściowo zasypano, a park rozparcelowano. Wykopaliskiem swym babcia musiała oczywiście podzielić się z władzą, w jakiej części nikt dziś nie wie, ale i tak było warto, bo jedna butelka tokaju stanowiła wtedy dobrą pensję miesięczną. Sprzedała więc babcia warszawskiemu hotelowi Polonia resztkę swego dziedzictwa, co na dobre utrzymanie roczne starczyło. Szampan niestety nie wytrzymał próby czasu. Druciki przerdzewiały leżąc pod ziemią i którejś zimowej nocy trunek postawił cały dom na nogi swoją kanonadą. Babcia myślała, że to trzecia wojna się zaczęła, a to tylko szampan upomniał się o tlen. Widok był zatrważający: lepka podłoga i puste butelki.
25 lutego 2009
tak sobie?
Czy podróżujemy po to, by coś się stało czy tak sobie? Myśl ta
w głowie się pojawia, ale nie mam czasu jej zgłębiać, bo nagle na placu Dobo spostrzegam A. Czy on podąża moim śladem czy ja jego? Dlaczego czasem drogi się krzyżują? Czy w jakimś celu czy tak sobie? Dlaczego tu jestem? Czy z jakiejś przyczyny czy tak sobie? Dlaczego w lutym leży tu śnieg? Nikt nie wie.
Przeprawiamy się razem przez Cisę, która za chwilę dociera do Kopaszhegy, by u jej stóp przyjąć Bodrog. Dostajemy klucz do miasta i odtąd Tokaj jest nasz. Na trzy dni.
w głowie się pojawia, ale nie mam czasu jej zgłębiać, bo nagle na placu Dobo spostrzegam A. Czy on podąża moim śladem czy ja jego? Dlaczego czasem drogi się krzyżują? Czy w jakimś celu czy tak sobie? Dlaczego tu jestem? Czy z jakiejś przyczyny czy tak sobie? Dlaczego w lutym leży tu śnieg? Nikt nie wie.
Przeprawiamy się razem przez Cisę, która za chwilę dociera do Kopaszhegy, by u jej stóp przyjąć Bodrog. Dostajemy klucz do miasta i odtąd Tokaj jest nasz. Na trzy dni.
24 lutego 2009
Szépasszony-Völgy
Zwiedziona historią Doliny Pięknej Pani naiwnie wierzę, że wystarczy napić się wina z tamtejszych piwnic, by stać się zjawiskowo piękną, czarem swym obezwładniać i urodą porażać. Cóż za pycha mnie tam wiedzie! Dopiero na miejscu rozumiem na czym polega sekret Szépasszony-Völgy. To nie ja mam wypić miejscowe egri, kekfrankos, muskotaly czy medinę, by uroda moja eksplodowała i poraziła mężczyzn, ale to oni trunkami tymi upojeni zostać muszą, by wdzięk mój ich obezwładnił.
Zależność jest prosta: im więcej wypitego przez nich wina, tym uroda moja większa i czar nieposkromiony. I choć rzeczywiście potwierdza się zasada, przyznać muszę, że wcale mnie nie raduje lecz rozczarowuje niemiłosiernie. Tym bardziej, że proporcjonalnie do wzrostu mojej atrakcyjności ich atrakcyjność niewiarygodnie spada!
"Coś za coś" myślę, ale zaraz dowiaduję się, że egerskie trunki delikwenci powinni spożywać jednocześnie, by efekt był obustronny.
I choć wydaje się to wyjściem z sytuacji, to i tak uważam, że zasada marna!
Nie wiedzieć czemu postanawiam jednak przedłużyć tę marną chwilę
i zakupuję w kilku piwnicach litry wina, by starczyły na długie marne chwile. I choć doskonale rozumiem oszustwo - pozwalam, by trwało.
W naiwności swej mając nadzieję, że może jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób czar pozostanie na zawsze.
Cóż za niedojrzałość!
Zależność jest prosta: im więcej wypitego przez nich wina, tym uroda moja większa i czar nieposkromiony. I choć rzeczywiście potwierdza się zasada, przyznać muszę, że wcale mnie nie raduje lecz rozczarowuje niemiłosiernie. Tym bardziej, że proporcjonalnie do wzrostu mojej atrakcyjności ich atrakcyjność niewiarygodnie spada!
"Coś za coś" myślę, ale zaraz dowiaduję się, że egerskie trunki delikwenci powinni spożywać jednocześnie, by efekt był obustronny.
I choć wydaje się to wyjściem z sytuacji, to i tak uważam, że zasada marna!
Nie wiedzieć czemu postanawiam jednak przedłużyć tę marną chwilę
i zakupuję w kilku piwnicach litry wina, by starczyły na długie marne chwile. I choć doskonale rozumiem oszustwo - pozwalam, by trwało.
W naiwności swej mając nadzieję, że może jednak w jakiś niewytłumaczalny sposób czar pozostanie na zawsze.
Cóż za niedojrzałość!
23 lutego 2009
22 lutego 2009
21 lutego 2009
Kismetró - Lánchid
Żółta linia secesyjnego metra wiezie mnie zaledwie 3 metry pod ziemią z Hösök tere do Vörösmarty tér. Wagoniki od 1896 r. pokonują
5 km zatrzymując się na 11-tu stacjach wyłożonych białymi kaflami od Zsolnay.
Kiedyś lewa strona wagonu miała przedział dla palących panów, prawa przeznaczona była dla pań. Dziś nikt nie trzyma się tych podziałów.
Ale i nikt tu nie pali. Siadam więc po stronie lewej.
Docieram do mostu łańcuchowego, który przerzucony nad Dunajem z inicjatywy hrabiego Istvána Széchenyi w 1849 r. połączył
Peszt z Budą.
Biedaczek nigdy nie przeszedł się po moście, bowiem pierwsza próba oddania go do użytku w 1848 r. skończyła się na spadających tonach metalu, a co za tym idzie i spadających gościach do zimnych wód Dunaju, a rok później, gdy most bezpiecznie otwarto, leczył się już hrabia z depresji po powstaniu węgierskim w domu dla obłąkanych w Döbling, gdzie 11 lat później popełnił samobójstwo.
20 lutego 2009
Malatinszky nad Dunajem
Docieram do miejsca, gdzie Dunaj pod kątem 90° zmienia swój bieg
i z obranego wcześniej kierunku wschodniego decyduje się na południowy. Mamy więc teraz wspólny cel. Płyniemy razem, by jednak po niespełna 50 km pożegnać się, bowiem ja postanawiam zabawić dni kilka w Peszcie i chwilę w Budzie. Dunaj natomiast udaje się na spotkanie z Cisą, którą ja spotkać też mam zamiar nieco póżniej, ale w miejscu zupełnie już innym. Wpływam tymczasem do Pesztu. Pora już późna, ale na spacer każda dobra. I gdy tak idę sobie beztrosko łapie mnie nagle ktoś za ramię i jednym zręcznym ruchem lekko, ale zdecydowanie wciąga do wytwornego wnętrza, płaszcz zabiera...
ale heca! To pan Malatinszky! Zdziwienie moje tym większe, że przy stoliku siedzi A i uśmiechem mnie wita. Malatinszky nalewa Noblesse Cabernoir i już wieczór czarowny się zaczyna. I wjeżdża foie gras tak delikatne, że kęs każdy na języku się rozpływa i jestem już w siódmym kulinarnym niebie, a pamięć moja zapomina co się stać musiało, by to foie gras mi podano. Moje poczucie winy osładzają jeszcze owoce w lekkim jak puch crème brûlée. I już o niczym innym z A nie mówimy, jak o zmysłowej rozkoszy smaków i o wszystkim innym zapominamy i nie zauważamy, że jako jedyni tu jesteśmy i nawet Malatinszky zniknął nie wiedzieć kiedy i aż nas wyprosić muszą, bo sami nigdy byśmy się stąd nie ruszyli. Co za wieczór!
http://www.malatinszky.hu/
i z obranego wcześniej kierunku wschodniego decyduje się na południowy. Mamy więc teraz wspólny cel. Płyniemy razem, by jednak po niespełna 50 km pożegnać się, bowiem ja postanawiam zabawić dni kilka w Peszcie i chwilę w Budzie. Dunaj natomiast udaje się na spotkanie z Cisą, którą ja spotkać też mam zamiar nieco póżniej, ale w miejscu zupełnie już innym. Wpływam tymczasem do Pesztu. Pora już późna, ale na spacer każda dobra. I gdy tak idę sobie beztrosko łapie mnie nagle ktoś za ramię i jednym zręcznym ruchem lekko, ale zdecydowanie wciąga do wytwornego wnętrza, płaszcz zabiera...
ale heca! To pan Malatinszky! Zdziwienie moje tym większe, że przy stoliku siedzi A i uśmiechem mnie wita. Malatinszky nalewa Noblesse Cabernoir i już wieczór czarowny się zaczyna. I wjeżdża foie gras tak delikatne, że kęs każdy na języku się rozpływa i jestem już w siódmym kulinarnym niebie, a pamięć moja zapomina co się stać musiało, by to foie gras mi podano. Moje poczucie winy osładzają jeszcze owoce w lekkim jak puch crème brûlée. I już o niczym innym z A nie mówimy, jak o zmysłowej rozkoszy smaków i o wszystkim innym zapominamy i nie zauważamy, że jako jedyni tu jesteśmy i nawet Malatinszky zniknął nie wiedzieć kiedy i aż nas wyprosić muszą, bo sami nigdy byśmy się stąd nie ruszyli. Co za wieczór!
http://www.malatinszky.hu/
19 lutego 2009
środek
Następnego dnia docieram do środka Europy. Wszystko tu spowite jest złotym pyłem, bo złoty to środek starego kontynentu, gdzie nieprzerwanie od 1329 r. bije się kremnickie dukaty.
I choć wątpliwa sprawa z tym środkiem, gdy przyznaje się do niego kilka innych państw ościennych, nie przejmuję się tym wcale -
- środek i tak leży w Blicksland!
Mój kręgosłup jest osią mojego świata.
I choć wątpliwa sprawa z tym środkiem, gdy przyznaje się do niego kilka innych państw ościennych, nie przejmuję się tym wcale -
- środek i tak leży w Blicksland!
Mój kręgosłup jest osią mojego świata.
18 lutego 2009
kierunek: południe
Od niespełna czterech lat moje podróże wyznaczał kierunek północny.
Myślałam, że czas najwyższy obrać kurs odwrotny, ale dziwnym zrządzeniem losu koło podbiegunowe północne zawładnęło moją mapą i nijak wydostać się z jej ram nie dało. Aż tu niespodziewanie - nie wiedzieć jak i dlaczego - znalazłam się w drodze na południe.
Tak nagle jak nagle tamten nocny spacer przyniósł wiosnę w środku zimy, gdy zdejmowałam jeden element garderoby po drugim, bo robiło się coraz cieplej i cieplej. Czapka. Szalik. Rękawiczki. Kożuch. Sweter. Zrzucałam je bezwiednie zostawiając za sobą linię usłaną własnymi ubraniami. I gdy zostałam tylko w koszulce z krótkim rękawem i zaczęłam już zdejmować spodnie, bo gorąco tak się zrobiło, że iść dalej nie mogłam, ocknęłam się, że na ulicy przecież jestem i wtedy dostrzegłam w ciemności postać z naręczem moich ubrań: "Pani coś zgubiła". Głupio mi się zrobiło, chwyciłam ubrania i do Blicksland czym prędzej kazałam się zawieść, bo cóż to mogłoby być dalej gdybym ja te ubrania tak po kolei...
W Blicksland ochłonęłam.
Jadąc teraz na południe pomyślałam, że może tamta niedawna noc była zapowiedzią tej podróży, bo jak na południe to do cieplejszych krajów, ale o dziwo moja droga była coraz zimniejsza i coraz bardziej zaśnieżona. Czy na pewno obrałam kierunek południowy?
Myślałam, że czas najwyższy obrać kurs odwrotny, ale dziwnym zrządzeniem losu koło podbiegunowe północne zawładnęło moją mapą i nijak wydostać się z jej ram nie dało. Aż tu niespodziewanie - nie wiedzieć jak i dlaczego - znalazłam się w drodze na południe.
Tak nagle jak nagle tamten nocny spacer przyniósł wiosnę w środku zimy, gdy zdejmowałam jeden element garderoby po drugim, bo robiło się coraz cieplej i cieplej. Czapka. Szalik. Rękawiczki. Kożuch. Sweter. Zrzucałam je bezwiednie zostawiając za sobą linię usłaną własnymi ubraniami. I gdy zostałam tylko w koszulce z krótkim rękawem i zaczęłam już zdejmować spodnie, bo gorąco tak się zrobiło, że iść dalej nie mogłam, ocknęłam się, że na ulicy przecież jestem i wtedy dostrzegłam w ciemności postać z naręczem moich ubrań: "Pani coś zgubiła". Głupio mi się zrobiło, chwyciłam ubrania i do Blicksland czym prędzej kazałam się zawieść, bo cóż to mogłoby być dalej gdybym ja te ubrania tak po kolei...
W Blicksland ochłonęłam.
Jadąc teraz na południe pomyślałam, że może tamta niedawna noc była zapowiedzią tej podróży, bo jak na południe to do cieplejszych krajów, ale o dziwo moja droga była coraz zimniejsza i coraz bardziej zaśnieżona. Czy na pewno obrałam kierunek południowy?
Subskrybuj:
Posty (Atom)