Wszystkie drogi prowadzą do... Nowego Roku!
11 grudnia 2009
IN-VI
"Moment fizycznej bliskości z drugim człowiekiem to złudzenie wiecznego trwania. Jedyny moment bezpieczeństwa." Ciągle szukam tego złudzenia. Mając nadzieję, że złudzenie to nie jest jedynie.
"IN-VI", wystawa "Cząstki elementarne"
http://rewizjewarszawa.pl/events/show/70
"IN-VI", wystawa "Cząstki elementarne"
http://rewizjewarszawa.pl/events/show/70
30 listopada 2009
7 listopada 2009
jak to zrobić?
Oczekujemy od innych tego, czego sami nie umiemy dać.
Dlaczego tak się dzieje? Czy to nieumiejętność komunikacji czy obawa przed nią? Komunikacja oznacza otwarcie, a otwarcie jest rodzajem bezbronności. Bezbronność zawiera w sobie ryzyko odrzucenia czyli pokonania. J.C. zawsze mówił, że bestii nie można pokonać, ale można ją oswoić. Tylko jak to zrobić?
Dlaczego tak się dzieje? Czy to nieumiejętność komunikacji czy obawa przed nią? Komunikacja oznacza otwarcie, a otwarcie jest rodzajem bezbronności. Bezbronność zawiera w sobie ryzyko odrzucenia czyli pokonania. J.C. zawsze mówił, że bestii nie można pokonać, ale można ją oswoić. Tylko jak to zrobić?
11 października 2009
czas
Wszystkie moje podróże tego roku są na południe od Blicksland. Wyruszam w kolejną. Tak jakby przy okazji, bo nie do końca to moja podróż, właściwie jestem świadkiem czyjejś podróży.
Dziwne to trochę, ale znowu odsuwam swój czas na bok i pozwalam, by czas kogoś innego stał się moim. I choć tak bardzo chciałabym, żeby był naprawdę moim, to przecież udaję tylko, że tak jest. Czy to wygoda czy lęk powoduje, że pozwalam zamieniać się czasom? Lęk przed byciem w swoim i jednocześnie wygoda, by ten lęk odsunąć.
A może to tylko niepotrzebny wymysł mojego umysłu? Może to i mój czas, skoro jednak w nim jestem?
Dziwne to trochę, ale znowu odsuwam swój czas na bok i pozwalam, by czas kogoś innego stał się moim. I choć tak bardzo chciałabym, żeby był naprawdę moim, to przecież udaję tylko, że tak jest. Czy to wygoda czy lęk powoduje, że pozwalam zamieniać się czasom? Lęk przed byciem w swoim i jednocześnie wygoda, by ten lęk odsunąć.
A może to tylko niepotrzebny wymysł mojego umysłu? Może to i mój czas, skoro jednak w nim jestem?
8 października 2009
30 września 2009
jak się tak biegnie...
"Jak się tak biegnie i biegnie, to można zapomnieć dokąd się biegło" - a tak mi się dzisiaj powiedziało.
14 września 2009
ciało i umysł
Podskórnie wyczuwam, że niebawem będzie mi potrzebna siła. Dużo więcej niż mam jej teraz. (I mam tylko nadzieję, że mylę się co do przyczyn). Do tej pory moje poszukiwanie równowagi i próby trzymania pionu odbywały się na poziomie umysłu, teraz postanawiam zgłębić tę tajemnicę na poziomie ciała. Przecież już wiem, że jedno bez drugiego nie istnieje. Nie istnieje oddzielnie, ale stanowi jedność. Postanawiam szukać równowagi i siły w ciele i przez ciało.
27 sierpnia 2009
noc nad Metują
Noc nad Metują niespodziewanie nas zaskakuje, ale że energia nas nie opuszcza spacerujemy tam i z powrotem aż becherovskie dno nam się ukaże. A tymczasem noc z dniem niepostrzeżenie się wymienia, by doprowadzić nas do miejsca już znajomego, w którym pół wieku temu dochodziło do zdumiewającej wymiany towarów przez zaorany i pilnie strzeżony pas graniczny. Pokonywano go pod osłoną nocy na szczudłach zakończonych kozimi kopytkami, tak by nie zostawiać śladów własnych butów. Szmuglowanie czechosłowackich długopisów było wówczas niezwykle intratnym zajęciem. Dzisiaj trudno się połapać gdzie dokładnie przechodzi granica. Czas wracać do Blicksland.
24 sierpnia 2009
Adršpach
Próby zakrzywiania przestrzeni okazały się na tyle skuteczne, że na jeszcze dalszym południu jestem i trochę nieswojo się tu czuję, bo z ciszy w zgiełk wpadam, gdzie zdecydowanie za dużo ludzi, a wraz z nimi za dużo dźwięków i rzeczy, bo każdy musi coś mówić i coś mieć przy sobie, ze sobą i obok siebie, a najlepiej dużo i jeszcze więcej.
Znajduję schronienie wśród palm i tu czekam na A, bo to jego sprawka z tym zakrzywianiem więc nadzieję mam, że ten sam tunel i jego tu doprowadzi, by mógł mnie uratować, bo nie wiem, w którą iść stronę.
Niecierpliwość moja nie pozwala mi jednak czekać, tym bardziej, że to czekanie na mężczyznę (sic!), a przecież kiedyś postanowiłam za sprawą M, że już nigdy na mężczyznę czekać nie będę. Opuszczam palmy i dobrze robię, bo po kilku minutach otwiera się przede mną obszar niezwykły i jakże inny od poprzedniego. Docieram do skalnego miasta, gdzie naraz z A się spotykam!
Znajduję schronienie wśród palm i tu czekam na A, bo to jego sprawka z tym zakrzywianiem więc nadzieję mam, że ten sam tunel i jego tu doprowadzi, by mógł mnie uratować, bo nie wiem, w którą iść stronę.
Niecierpliwość moja nie pozwala mi jednak czekać, tym bardziej, że to czekanie na mężczyznę (sic!), a przecież kiedyś postanowiłam za sprawą M, że już nigdy na mężczyznę czekać nie będę. Opuszczam palmy i dobrze robię, bo po kilku minutach otwiera się przede mną obszar niezwykły i jakże inny od poprzedniego. Docieram do skalnego miasta, gdzie naraz z A się spotykam!
20 sierpnia 2009
zakrzywianie czasoprzestrzeni
Jeśli odległość w linii prostej między dwoma punktami może wcale nie być najkrótszą możliwą do pokonania drogą i jeśli rzeczywiście istnieje tunel w zakrzywionej czasoprzestrzeni, przez który można pokonywać odległe obszary, to właściwie odrzucić mogę moją niecierpliwość, niepewność i lęk, bo droga, która wydaje mi się "drogą dookoła" może paradoksalnie okazać się tą najkrótszą.
19 sierpnia 2009
14 sierpnia 2009
latanie
Jeden krok pociąga za sobą drugi. Wyruszam w kolejną podróż na południe. Do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie. Bez znaczenia to jednak skoro sama przybywam z obszaru bez określonych współrzędnych geograficznych. Zanim jednak dotrę do nowego miejsca w głowie namiesza mi trochę (zresztą nie tylko mnie) nalewka z pigwy, pokój z miętową lamperią, złoża uranu i powietrze przesiąknięte arsenem.
Nie wiem czy to arsen tak działa czy inna jest tego przyczyna, ale unoszę się nad lasem, nad skałami - lecę! Szybko. Wysoko. Jestem w powietrzu. I choć boję się, to przyjemność jest tak wielka, że chcę jeszcze. Przezwyciężam strach, a ostrożność chowam do kieszeni. Lecę, a przecież nie mam skrzydeł. Po chwili spostrzegam, że nie sama jestem tu w górze, przelatuję nad kimś, a ktoś nade mną, nasze drogi krzyżują się. I odkrywam naraz, że lecimy po ściśle wyznaczonych liniach. Ktoś je nam wyrysował i nie da się od nich uwolnić. Jak to się stało, że nie zauważyłam tego od razu? I choć świadomość istnienia struktury nie umniejsza samej przyjemności latania, to jednak zasadniczo zmienia perspektywę jej postrzegania.
Nie wiem czy to arsen tak działa czy inna jest tego przyczyna, ale unoszę się nad lasem, nad skałami - lecę! Szybko. Wysoko. Jestem w powietrzu. I choć boję się, to przyjemność jest tak wielka, że chcę jeszcze. Przezwyciężam strach, a ostrożność chowam do kieszeni. Lecę, a przecież nie mam skrzydeł. Po chwili spostrzegam, że nie sama jestem tu w górze, przelatuję nad kimś, a ktoś nade mną, nasze drogi krzyżują się. I odkrywam naraz, że lecimy po ściśle wyznaczonych liniach. Ktoś je nam wyrysował i nie da się od nich uwolnić. Jak to się stało, że nie zauważyłam tego od razu? I choć świadomość istnienia struktury nie umniejsza samej przyjemności latania, to jednak zasadniczo zmienia perspektywę jej postrzegania.
31 lipca 2009
odciążenie
18 lipca 2009
święte miejsce
Na parę dni znowu Blicksland opuszczam, by udać się do pewnego świętego miejsca, które w nocy całe wypełnione jest gwiazdami, czego jednak nie uwieczniam, bo wypatruję tych spadających, a jest to czynność niezwykle absorbująca, gdyż gwiazdy zawsze spadają znienacka i trwa to zaledwie ułamek sekundy i trzeba być gotowym, by życzenie wypowiedzieć. Uwieczniam zatem w dzień.
12 lipca 2009
podróż
Idziemy do Dobrego Źródła, by napełniwszy usta wodą źródlaną i życzenie miłosne pomyślawszy siedmiokrotnie okrążyć kaplicę św.Anny. Siedem kół biegiem robimy, a wody przełknąć nie wolno. Udaje się. Ile na rezultaty trzeba czekać, tego nikt nie podaje. Wieczorem wsiadamy w pociąg sypialny, ale nie śpimy, bo rzeczy niezwykłe zaczynają się dziać, a może właśnie śpimy i wszystko to nam się śni, sama już nie wiem. Nasycone strumienie kolorów wpływają przez uchylone okno wypełniając całą przestrzeń naszego przedziału, która to się powiększa, to zmniejsza i tylko stukot kół świadczy o tym, że w pociągu jesteśmy. Fale kolorów unoszą się i opadają, łączą się spiralnie, ale nie mieszają ze sobą. I coś dziwnego dzieje się z naszą skórą, która pod ich wpływem zmienia swoją barwę. Jesteśmy błękitni, pomarańczowi, szmaragdowi, srebrni i znowu błękitni. Co za podróż!
(sen to chyba jednak nie był, skoro A nad ranem pokazuje mi to zdjęcie)
(sen to chyba jednak nie był, skoro A nad ranem pokazuje mi to zdjęcie)
10 lipca 2009
nicnierobienie?
Tak naprawdę nie na spotkanie z mistrzem tu przyjechałam, ale z A, który w ciągłym ruchu być musi i spokoju nie zazna, gdy czegoś nie zrobi. Przy czym np. spacer to w jego mniemaniu jest "nicnierobienie" więc niełatwo mi czasem, bo moim cząsteczkom czasu tak często trudno jest się zsynchronizować w bezmiarze wszechświata, ale próbuję, bo wiem, że tylko same dobre rzeczy z tego być mogą i nadzieję mam, że i on te moje starania rozumie, a także i to, że są chwile, gdy nic nie ważne tylko właśnie te chwile i że można je smakować tak po prostu. Że można pić kawę dla samego picia, że można obserwować chmury dla samego obserwowania albo biegać po polu dla samego biegania.
8 lipca 2009
6 lipca 2009
mistrz
Jadę na spotkanie z Mistrzem. Przemierzam dystans niespełna 500 kilometrów na południowy-zachód od Blicksland. Pociągiem, autobusem i samochodem. Podróż zajmuje mi 11 godzin. Wystarczająco dużo, by zachwycać się tym, co tak szybko zmienia się za oknem, by robić zdjęcia, rozmyślać, spać, czytać, nudzić się, być głodnym, mieć dosyć tej podróży i wreszcie cieszyć się, że dobiegła już końca.
Jadę na spotkanie z mistrzem, choć nie jest to mój mistrz.
Nigdy nie miałam swojego mistrza. Jakże byłoby dobrze mieć kogoś takiego. Jakże bezpieczniej i łatwiej. I nie chodzi mi o guru, bo to zawsze wydawało mi się podejrzane. Głoszenie nauk i autorytatywne wyjaśnianie doktryn zawsze wzbudzało moje wątpliwości. Myślę o kimś, kto czuwa i asekuruje, delikatnie prowadzi do tego, by uczeń stanął na własnych nogach zyskując pełną, mocną i mądrą świadomość samego siebie.
Jadę na spotkanie z mistrzem, choć nie jest to mój mistrz.
Nigdy nie miałam swojego mistrza. Jakże byłoby dobrze mieć kogoś takiego. Jakże bezpieczniej i łatwiej. I nie chodzi mi o guru, bo to zawsze wydawało mi się podejrzane. Głoszenie nauk i autorytatywne wyjaśnianie doktryn zawsze wzbudzało moje wątpliwości. Myślę o kimś, kto czuwa i asekuruje, delikatnie prowadzi do tego, by uczeń stanął na własnych nogach zyskując pełną, mocną i mądrą świadomość samego siebie.
4 lipca 2009
śniadanie
Ruszam na drugą stronę rzeki do pobliskiego Saskerland. Kilku tu szacownych przyjaciół zamieszkuje. Tym razem goszczę u L na proszonym śniadaniu, które szybko okazuje się być tylko pretekstem do rozmaitych poczynań. Przy blanszowaniu szpinaku można na przykład wybadać kwestie damsko-męskie, o które to pewna dama próbowała mnie zahaczać, zresztą nie pierwszy raz, wymyślając dziecinną historię na sondowanie pewnych faktów z mojego życia, jednocześnie nie odpuszczając sobie własnej obecności w tej historii naznaczyć, co już było nietaktem wielkim, ale że ja na śniadanie przyszłam, udałam, że tych zabiegów nie rozumiem. Następnym jednak razem damie nóż wbiję, bo nie lubię takich chwytów i podstępnego łypania okiem.
Skądinąd nie ten kuchenny incydent naznaczył nasze śniadanie, ale historia M, po której to salonik wszyscy opuszczamy i drogą przez rozarium udajemy się na miejsce zdarzenia, by M ratować z opresji.
Otóż dni temu kilka upuściła M na ziemię ogromne lustro, które w kawałkach wielu teraz leży, bo ona ruszyć się go obawia, bo jakże to tak zmieść i wyrzucić, gdy tak symbolicznym jest to zdarzenie i odpowiednich praktyk trzeba, by całą sytuację załagodzić i do normy przywrócić. Misję mamy zatem poważną do spełnienia.
Gdy docieramy na miejsce L w mgnieniu oka, ku zaskoczeniu wszystkich, a swoim chyba jeszcze większym, przeistacza się w szamana i już rytuał okadzająco-oczyszczający odprawia.
A trzeba przyznać, że jest w tym bardzo dokładny. Oczyszcza przestrzeń całą i każdy kawałeczek lustra z osobna.
Majeranek z kadzidła tak szybko nas osłabia, że rozmawiać już nie mamy siły, ani czegokolwiek innego robić.
Niegroźne już kawałki lustra. Nic nie groźne. Można się rozejść. Co też niezwłocznie czynimy.
Skądinąd nie ten kuchenny incydent naznaczył nasze śniadanie, ale historia M, po której to salonik wszyscy opuszczamy i drogą przez rozarium udajemy się na miejsce zdarzenia, by M ratować z opresji.
Otóż dni temu kilka upuściła M na ziemię ogromne lustro, które w kawałkach wielu teraz leży, bo ona ruszyć się go obawia, bo jakże to tak zmieść i wyrzucić, gdy tak symbolicznym jest to zdarzenie i odpowiednich praktyk trzeba, by całą sytuację załagodzić i do normy przywrócić. Misję mamy zatem poważną do spełnienia.
Gdy docieramy na miejsce L w mgnieniu oka, ku zaskoczeniu wszystkich, a swoim chyba jeszcze większym, przeistacza się w szamana i już rytuał okadzająco-oczyszczający odprawia.
A trzeba przyznać, że jest w tym bardzo dokładny. Oczyszcza przestrzeń całą i każdy kawałeczek lustra z osobna.
Majeranek z kadzidła tak szybko nas osłabia, że rozmawiać już nie mamy siły, ani czegokolwiek innego robić.
Niegroźne już kawałki lustra. Nic nie groźne. Można się rozejść. Co też niezwłocznie czynimy.
21 czerwca 2009
Noc Świętojańska
Wymykam się o zmierzchu z Blicksland w przebraniu Rusałki, by znowu w Noc Świętojańską wypuszczać lampiony na wodę i wypowiadać życzenia, tańczyć z ogniem i kawalerów kusić obietnicą kwiatu paproci. Znowu, choć przecież zupełnie inaczej. Wszystko jest inne. Intensywniejsze. I nurt rzeki silniejszy.
Po północy porywam pewnego kawalera albo to on mnie porywa, a właściwie to porywamy się wzajemnie, przecież od początku było wiadomo. Wypuszczamy jeszcze jeden wspólny lampion na wodę, choć życzenie każdy w duchu wypowiada własne. I tu nagle myśl mnie dopada, że jeśli intencja naszych życzeń jest wspólna, to w porządku, a co jeśli życzenia mają intencję odwrotną? Skąd lampion ma wiedzieć, w którym popłynąć kierunku, czyje życzenie wybrać, a czyje zignorować? Życzeń jednak sobie nie zdradzamy, a i lampionu obserwować nie ma czasu, bo skoro się porwaliśmy, to trzeba stąd zmykać. Zmykamy więc do innej magicznej krainy, ale jakiej nie powiem, bo to tajemnica!
noc całą (a nawet dwie) dokumentował z ukrycia PinkF_, co obejrzeć można na:
http://picasaweb.google.com/pinkf314159265/KoOJanaHerbatnikCzescPierwsza#
http://picasaweb.google.com/pinkf314159265/KoOJanaHerbatnikCzescDruga#
Po północy porywam pewnego kawalera albo to on mnie porywa, a właściwie to porywamy się wzajemnie, przecież od początku było wiadomo. Wypuszczamy jeszcze jeden wspólny lampion na wodę, choć życzenie każdy w duchu wypowiada własne. I tu nagle myśl mnie dopada, że jeśli intencja naszych życzeń jest wspólna, to w porządku, a co jeśli życzenia mają intencję odwrotną? Skąd lampion ma wiedzieć, w którym popłynąć kierunku, czyje życzenie wybrać, a czyje zignorować? Życzeń jednak sobie nie zdradzamy, a i lampionu obserwować nie ma czasu, bo skoro się porwaliśmy, to trzeba stąd zmykać. Zmykamy więc do innej magicznej krainy, ale jakiej nie powiem, bo to tajemnica!
noc całą (a nawet dwie) dokumentował z ukrycia PinkF_, co obejrzeć można na:
http://picasaweb.google.com/pinkf314159265/KoOJanaHerbatnikCzescPierwsza#
http://picasaweb.google.com/pinkf314159265/KoOJanaHerbatnikCzescDruga#
18 czerwca 2009
dance the silence
Transform chaos into order
Bring life to nothingness
Give form to ideas
Dance the silence
Move the space
Create a cosmos
Create a w o r l d
Can't you see, that every time I die for you again?
I break my legs in the ankles
and cut my veins
again and again...
without end... without breath...
How many times is it still to take?
Napisałam ten wiersz kilka lat temu. Był grudzień, leżałam w łóżku z gorączką, gdy w półsennym majaku pojawiła się historia. Gęsta, niespokojna, nasycona skrajnymi emocjami. A wszystko przez dwa zdjęcia, które pokazał mi wtedy T. Uruchomiły dużo więcej niż byśmy się razem mogli spodziewać. Dzisiaj zostawiłabym tylko pierwszą zwrotkę. Druga mnie już nie dotyczy. Wtedy wszystko jawiło mi się jako negujące się wzajemnie skrajności. Siebie ustawiłam między nimi jak w potrzasku. Cóż za pomysł! A wiersz przypomniał mi się dzisiaj, gdy tańczyliśmy w deszczu, a nad nami pojawiła się kolorowa tęcza. "Najważniejsze to słuchać partnera" - powiedziała P. - "Oddaj mu tyle ciężaru, ile on daje tobie". Tym razem nie połamałam nóg w kostkach.
Bring life to nothingness
Give form to ideas
Dance the silence
Move the space
Create a cosmos
Create a w o r l d
Can't you see, that every time I die for you again?
I break my legs in the ankles
and cut my veins
again and again...
without end... without breath...
How many times is it still to take?
Napisałam ten wiersz kilka lat temu. Był grudzień, leżałam w łóżku z gorączką, gdy w półsennym majaku pojawiła się historia. Gęsta, niespokojna, nasycona skrajnymi emocjami. A wszystko przez dwa zdjęcia, które pokazał mi wtedy T. Uruchomiły dużo więcej niż byśmy się razem mogli spodziewać. Dzisiaj zostawiłabym tylko pierwszą zwrotkę. Druga mnie już nie dotyczy. Wtedy wszystko jawiło mi się jako negujące się wzajemnie skrajności. Siebie ustawiłam między nimi jak w potrzasku. Cóż za pomysł! A wiersz przypomniał mi się dzisiaj, gdy tańczyliśmy w deszczu, a nad nami pojawiła się kolorowa tęcza. "Najważniejsze to słuchać partnera" - powiedziała P. - "Oddaj mu tyle ciężaru, ile on daje tobie". Tym razem nie połamałam nóg w kostkach.
28 maja 2009
słowa
Chciałam kolekcjonować słowa.
Dlaczego z całej masy słów z taką ostrością wyłapuję te, które mnie bolą? Dlaczego właśnie te zatrzymuję i nie słyszę już innych? Dlaczego właśnie te tak konsekwentnie blokują moje kroki, gdy tuż obok jest tak dużo innych, które nadają im rozpęd? Dlaczego tylko to jedno złe zdanie zostaje w mojej głowie, a całą resztę dobrych odrzucam? Dlaczego ono staje się obsesją, przez którą tracę obraz całości? To zadziwiające, bo sama mogłabym je wypowiedzieć, ale tego nie robię, bo mnie zawstydza i nagle przychodzi moment, gdy wypowiada je ktoś inny i wtedy boli ze zdwojoną siłą.
Dlaczego z całej masy słów z taką ostrością wyłapuję te, które mnie bolą? Dlaczego właśnie te zatrzymuję i nie słyszę już innych? Dlaczego właśnie te tak konsekwentnie blokują moje kroki, gdy tuż obok jest tak dużo innych, które nadają im rozpęd? Dlaczego tylko to jedno złe zdanie zostaje w mojej głowie, a całą resztę dobrych odrzucam? Dlaczego ono staje się obsesją, przez którą tracę obraz całości? To zadziwiające, bo sama mogłabym je wypowiedzieć, ale tego nie robię, bo mnie zawstydza i nagle przychodzi moment, gdy wypowiada je ktoś inny i wtedy boli ze zdwojoną siłą.
23 maja 2009
16 maja 2009
1 maja 2009
1.05
"This is a time for expansion and growth in your innermost personal life, a time when you will seek security. You incorporate more and more of the outer world into your innermost life. You need to have a feeling of inner peace and security in order to continue to move out in the world."
26 kwietnia 2009
lot
Nie mogłam spać w nocy. Zasnęłam o 6 nad ranem, by obudzić sie po dwóch godzinach, wypić kawę, wziąć rower i ruszyć przed siebie. Poranne słońce było piękne, a wiatr silny. Zatrzymałam się na moście, by przyjrzeć się płynącej rzece, co zawsze robię i co niezmiennie wprawia mnie w zachwyt. Zachwyt nad nieustannym procesem samego płynięcia: rzeki pode mną i chmur nade mną. Zawsze zapalam wtedy papierosa i stoję tak i patrzę i ruszyć się nie mogę obezwładniona potęgą tych przestrzeni.
Dziś stało się tam coś dziwnego. Papieros wypadł mi nagle z ręki i coś lekko od tyłu mnie poderwało do góry i uniosło ze sobą. Rower został na moście, stawał się coraz mniejszy, by wreszcie zniknąć mi całkiem z oczu. Nie bałam się, a przecież mam lęk wysokości.
I nagle zrozumiałam, że to chmura mnie uniosła.
I niby wiem, że to niemożliwe, ale nie stawiam oporu, bo uczucie to jest tak niesamowite, że nie szukam żadnych racjonalnych wyjaśnień. Pozwalam, by mnie unosiła, bo jej dotyk jest tak przyjemny, błogi wręcz, że chcę z nią płynąć.
Czuję ją całym ciałem. Zamykam oczy, a ona mnie niesie. Jestem wysoko, bardzo wysoko. Słońce mnie ogrzewa, ale wiem, że mnie nie spali choć jest tak blisko.
Leżę na chmurze, leżę w chmurze. Moje ciało nie ma ciężaru.
Jakie to dziwne nie czuć ciężaru własnego ciała!
Chmura dotyka leciutko moich powiek, moich policzków. Gdy otwieram usta czuję jej smak, ale nie umiem go opisać. Jest tak nieokreślony i tak przyjemny jak ona sama, która snuje się po mojej szyi, otacza ramiona. Gładzi mnie po plecach i brzuchu. Podtrzymuje mój kręgosłup. Jest nade mną i pode mną, a ja w niej. Uściskiem swym miękko obejmuje biodra i delikatnie dotyka nóg aż po czubki palców.
Płynę w chmurze, a ona we mnie. Wtapiam się w nią tak, jak ona wtopiona jest we mnie. A przecież nie jesteśmy jednością. Gdy otwieram oczy widzę granice własnego ciała.
Rozchylam usta, by nabrać jej jak najwięcej, ale to nie wystarcza. I naraz czystą perwersją staje się nasz lot, bo myślę, że gdyby tak przeciąć skórę, by ona wpłynęła do moich wnętrzności, to stałabym się jedną wielką przyjemnością.
"Dobrze, że jesteś" mruczy chmura, a ja myślę o niej to samo.
Nie mam żadnego ostrego narzędzia, żeby przeciąć skórę, przegryzam więc zębami przeguby rąk. Najgorzej zacząć, potem idzie już łatwiej. Rozszarpuję swoją własną skórę. Nawet tak bardzo nie boli. Właściwie wcale. Przegryzam żyły, by chmura mogła w nie wpłynąć i jak najszybciej dotrzeć do najdalszych zakamarków mojego ciała. Chcę być jedną wielką przyjemnością. Staję się chmurą, a ona mną.
I gdy tak w tym rozkosznym uścisku płyniemy nagle zaczyna szumieć mi w uszach, coś dziwnego dzieje się z moim ciśnieniem.
Spadam.
Słyszę jeszcze ciche "za ciężko mi", by moment później runąć na betonowy bulwar nad rzeką.
Nic nie widzę, bo krew napływa mi do oczu, ręce i brzuch rozszarpane, ścięgna poprzegryzane. Czy uciekłam spod nożyc doktora Tulpa? Co się stało? O dziwo krew krzepnie natychmiast. "Przynajmniej się nie wykrwawię - myślę - muszę odnaleźć mój rower". Cóż za przytomność umysłu!
Dlaczego chmura tak nagle zniknęła? Dlaczego mnie upuściła? Powiedziała "za ciężko mi", ale przecież moje ciało tam na górze straciło ciężar!
Przytrzymuję brzuch, żeby nic z niego nie wypadło, jakoś to trzeba będzie pozszywać. Wiatr wieje mi w twarz i resztką sił docieram do mostu, na którym stoi mój rower. O dziwo nikt go nie ukradł. Czeka na mnie. Nie mogę jednak jechać, bo wszystko mnie boli, ręce mam rozszarpane, skóra odsłania czerwone mięso.
"Dlaczego mnie upuściła?" - pytanie moje wisi w pustce, bo wszystko dookoła zniknęło, jestem tylko ja i mój rower.
I nagle przypomina mi się jak ktoś jakiś czas temu przestrzegał mnie przed chmurami. Że drwią z ludzi, że podstępnie ich uprowadzają, mamią swą niewinnością i delikatnością, ale potrafią być okrutne i że trzeba uważać i nie dać się zwieść, że można ewentualnie dać się przewieźć takiej chmurze kawałek, ale w żadne rozmowy czy tym bardziej czułości się nie wdawać, bo katastrofa nieunikniona.
"Przewieźć kawałek"? Hmm..., po co wsiadać ostrożnie tylko jedną nogą? Czy wtedy coś się poczuje? I skąd mam mieć pewność, że i tym razem "katastrofa nieunikniona"? A jeśli nie?
I myślę nagle, że może chmura przestraszyła się, że chmurą być przestanie, że rozpłynie się we mnie i zniknie w moim ciele, choć i dla niej było to doświadczenie rozkoszne. Jak mogła nie zrozumieć, że to, co mnie oddaje ja jej wypełniam kawałkiem siebie i na odwrót. Jak mogła mnie upuścić w połowie drogi? Jak mogła pozwolić, żebym spadła na betonowy trotuar, ta która delikatnie powinna mnie nań odstawić, tak jak delikatnie zabrała mnie z mostu. Dlaczego stchórzyła w połowie tej rozkosznej zabawy? Tej jednej rzeczy zrozumieć nie mogę.
I nagle zdaję sobie sprawę, że mam coś, czego nigdy - jak mi się zdawało - nie miałam. Mam odwagę wchodzić w przestrzenie, których nie znam. I choć nie zawsze tak było, to dziś widzę w tym niezwykłą przyjemność poznawania. A najciekawszą z tych przestrzeni jest przestrzeń drugiego człowieka.
Dziś stało się tam coś dziwnego. Papieros wypadł mi nagle z ręki i coś lekko od tyłu mnie poderwało do góry i uniosło ze sobą. Rower został na moście, stawał się coraz mniejszy, by wreszcie zniknąć mi całkiem z oczu. Nie bałam się, a przecież mam lęk wysokości.
I nagle zrozumiałam, że to chmura mnie uniosła.
I niby wiem, że to niemożliwe, ale nie stawiam oporu, bo uczucie to jest tak niesamowite, że nie szukam żadnych racjonalnych wyjaśnień. Pozwalam, by mnie unosiła, bo jej dotyk jest tak przyjemny, błogi wręcz, że chcę z nią płynąć.
Czuję ją całym ciałem. Zamykam oczy, a ona mnie niesie. Jestem wysoko, bardzo wysoko. Słońce mnie ogrzewa, ale wiem, że mnie nie spali choć jest tak blisko.
Leżę na chmurze, leżę w chmurze. Moje ciało nie ma ciężaru.
Jakie to dziwne nie czuć ciężaru własnego ciała!
Chmura dotyka leciutko moich powiek, moich policzków. Gdy otwieram usta czuję jej smak, ale nie umiem go opisać. Jest tak nieokreślony i tak przyjemny jak ona sama, która snuje się po mojej szyi, otacza ramiona. Gładzi mnie po plecach i brzuchu. Podtrzymuje mój kręgosłup. Jest nade mną i pode mną, a ja w niej. Uściskiem swym miękko obejmuje biodra i delikatnie dotyka nóg aż po czubki palców.
Płynę w chmurze, a ona we mnie. Wtapiam się w nią tak, jak ona wtopiona jest we mnie. A przecież nie jesteśmy jednością. Gdy otwieram oczy widzę granice własnego ciała.
Rozchylam usta, by nabrać jej jak najwięcej, ale to nie wystarcza. I naraz czystą perwersją staje się nasz lot, bo myślę, że gdyby tak przeciąć skórę, by ona wpłynęła do moich wnętrzności, to stałabym się jedną wielką przyjemnością.
"Dobrze, że jesteś" mruczy chmura, a ja myślę o niej to samo.
Nie mam żadnego ostrego narzędzia, żeby przeciąć skórę, przegryzam więc zębami przeguby rąk. Najgorzej zacząć, potem idzie już łatwiej. Rozszarpuję swoją własną skórę. Nawet tak bardzo nie boli. Właściwie wcale. Przegryzam żyły, by chmura mogła w nie wpłynąć i jak najszybciej dotrzeć do najdalszych zakamarków mojego ciała. Chcę być jedną wielką przyjemnością. Staję się chmurą, a ona mną.
I gdy tak w tym rozkosznym uścisku płyniemy nagle zaczyna szumieć mi w uszach, coś dziwnego dzieje się z moim ciśnieniem.
Spadam.
Słyszę jeszcze ciche "za ciężko mi", by moment później runąć na betonowy bulwar nad rzeką.
Nic nie widzę, bo krew napływa mi do oczu, ręce i brzuch rozszarpane, ścięgna poprzegryzane. Czy uciekłam spod nożyc doktora Tulpa? Co się stało? O dziwo krew krzepnie natychmiast. "Przynajmniej się nie wykrwawię - myślę - muszę odnaleźć mój rower". Cóż za przytomność umysłu!
Dlaczego chmura tak nagle zniknęła? Dlaczego mnie upuściła? Powiedziała "za ciężko mi", ale przecież moje ciało tam na górze straciło ciężar!
Przytrzymuję brzuch, żeby nic z niego nie wypadło, jakoś to trzeba będzie pozszywać. Wiatr wieje mi w twarz i resztką sił docieram do mostu, na którym stoi mój rower. O dziwo nikt go nie ukradł. Czeka na mnie. Nie mogę jednak jechać, bo wszystko mnie boli, ręce mam rozszarpane, skóra odsłania czerwone mięso.
"Dlaczego mnie upuściła?" - pytanie moje wisi w pustce, bo wszystko dookoła zniknęło, jestem tylko ja i mój rower.
I nagle przypomina mi się jak ktoś jakiś czas temu przestrzegał mnie przed chmurami. Że drwią z ludzi, że podstępnie ich uprowadzają, mamią swą niewinnością i delikatnością, ale potrafią być okrutne i że trzeba uważać i nie dać się zwieść, że można ewentualnie dać się przewieźć takiej chmurze kawałek, ale w żadne rozmowy czy tym bardziej czułości się nie wdawać, bo katastrofa nieunikniona.
"Przewieźć kawałek"? Hmm..., po co wsiadać ostrożnie tylko jedną nogą? Czy wtedy coś się poczuje? I skąd mam mieć pewność, że i tym razem "katastrofa nieunikniona"? A jeśli nie?
I myślę nagle, że może chmura przestraszyła się, że chmurą być przestanie, że rozpłynie się we mnie i zniknie w moim ciele, choć i dla niej było to doświadczenie rozkoszne. Jak mogła nie zrozumieć, że to, co mnie oddaje ja jej wypełniam kawałkiem siebie i na odwrót. Jak mogła mnie upuścić w połowie drogi? Jak mogła pozwolić, żebym spadła na betonowy trotuar, ta która delikatnie powinna mnie nań odstawić, tak jak delikatnie zabrała mnie z mostu. Dlaczego stchórzyła w połowie tej rozkosznej zabawy? Tej jednej rzeczy zrozumieć nie mogę.
I nagle zdaję sobie sprawę, że mam coś, czego nigdy - jak mi się zdawało - nie miałam. Mam odwagę wchodzić w przestrzenie, których nie znam. I choć nie zawsze tak było, to dziś widzę w tym niezwykłą przyjemność poznawania. A najciekawszą z tych przestrzeni jest przestrzeń drugiego człowieka.
25 marca 2009
22 marca 2009
9 marca 2009
bańki mydlane
Robert Hooke nieustannie i niestrudzenie wykonywał nowe eksperymenty, by każdego tygodnia przedstawiać je na posiedzeniach Towarzystwa Królewskiego w Londynie. A to teleskop zwierciadlany, a to sprężynę spiralną do napędu zegarków, to znowu pompę próżniową i poziomicę, dzwon nurkowy, a na dokładkę deszczomierz i wiatromierz, barometr sprężynowy, system telegrafu i jeszcze takie tam inne... kto by się połapał! Którejś nocy odkrył też Wielką Czerwoną Plamę na Jowiszu. Z Newtonem był skłócony. Poszło o pierwszeństwo odkrycia rozszczepienia białego światła na barwy oraz prawa ciążenia. Szlag go omal nie trafił, gdy Newton opublikował swoje "Principia". Cóż, skupił się Hooke na teorii sprężystości, co mu tylko na dobre wyszło. Czas poświęcał też na robienie baniek mydlanych, z czego raport zdał Królewskiemu Towarzystwu Naukowemu pisząc iż "za pomocą szklanej rurki, z roztworu mydła wydmuchują się liczne małe bańki". Ponad 300 lat później udało się niejakiemu Bernwardowi Kramerowi zrobić - największą zarejestrowaną jak dotąd - bańkę mydlaną o długości 3,7 metra i średnicy 1,5 metra! W Blicksland aż takich rozmiarów nie osiągamy. W tym jedynym przypadku stawiamy na ilość, a nie na jakość.
8 marca 2009
3 marca 2009
XXI
Zawsze fascynowały mnie znaki i symbole.
Opisywały mi świat, tłumaczyły sytuacje i wyjaśniały to, co niewyjaśnione.
Z czasem zaczęły uwierać.
Może dlatego, że okazały się niewystarczające do zrozumienia tego, co dookoła.
Zamiast porządkować zaczęły nagle wprowadzać chaos.
Przestałam rozumieć to, co się wydarzało.
Skutki straciły swoje przyczyny, a przyczyny skutki.
Trzeba było zapomnieć o znakach.
Oswajać świat od nowa.
Ale żeby oswoić trzeba opisać. Jak zatem?
Mozolnie. Po omacku.
By wreszcie zrozumieć dużo więcej.
Odrzucić, by znaleźć. (Czyżby?)
Weszłam dziś w drogę znaków pewnej starszej pani. Szła szybko stawiając przy tym bardzo małe kroki. W całej sylwetce było zdecydowanie i pewność obranego kierunku i tylko głowa rozglądała się nerwowo. Czasem cała postać zataczała kółko wokół własnej osi, by sprawdzić teren i... hyc! szybko postawić znak. Białą kredą. Na śmietniku, na murze, na rynnie. Zawsze tak, by nikt nie widział. Ja zauważyłam. Zaczęłam ją śledzić. Pisała szybko "XXI" i szła dalej, by znowu postawić kolejne "XXI" i jeszcze następne i jeszcze...
I chodziłabym tak za nią do wieczora, gdyby i ona chodziła, ale nagle na tej naszej wspólnej drodze pojawił się pewien mężczyzna w konwulsyjnych ruchach z kijem w dłoniach na środku trawnika i wzrok mój zatrzymał się teraz na nim, ale to już inna opowieść...
Zgubiłam panią od "XXI".
28 lutego 2009
ostrość (ha!)
Moja ciekawość wrzuca mnie w wieczorne słońce, w przestrzeń cichą i niezwykle piękną o kolorach wyraźnych i ostrych, gdzie wszystko wydaje się być tak idealnie połączone, choć przecież niezależne od siebie. I chcę, żeby moje myśli były tak wyraźne, a spojrzenie tak ostre. I żeby już żaden deszcz nie rozmywał mi konturów świata, tak jak wtedy w Oslo, gdy ulewa bezlitośnie dzień po dniu rozpuszczała miasto, a wraz z nim moje myśli. Skręcam w lewo na północny-zachód i nagle z chmur wyrastają przede mną olbrzymie białe góry. Ich potęga tak mnie onieśmiela, że aż zatrzymać się muszę, bo dech mi zapiera. Powoli wracam do Blicksland.
27 lutego 2009
sen aszú
Odkrywamy cudowny 5-cio putonowy aszú w kolorze złota,
o konsystencji gęstej i gładkiej, słodki, ale z nutą goryczy i posmakiem cytryny. W asyście jednego z naszych psów zdobywamy cały karton trunku.I już rozumiem dlaczego caryca Katarzyna nie mogła przeżyć bez aszú ani jednego dnia, a caryca Anna Iwanowna sprowadzała do 60 tys. litrów tokaju rocznie. Rozróba wtedy zrobiła się straszna, bo przez transport do Rosji na dworze austriackim tokaju zabrakło, sytuacja stała się wręcz polityczna i ukrócono Annie dostawy.
My tymczasem udajemy się na poszukiwanie esencji aszú, co nie jest łatwe, bo miasto puste, w letargu pogrążone i nawet u Rakoczych piwnica zamknięta. Podejrzewamy zresztą, że w dekoracjach tylko jesteśmy i że to sen jakiś, ale nawet podoba nam się ta opcja. A ja przecież już wiem doskonale jak blisko sen jawy leży i jak łatwo pomylić rzeczywistość z nierzeczywistością i wcale się już tym nie denerwuję, bo rozumiem, że na tym to właśnie polega i ciekawość w tym dziś upatruję, a nie złe fatum. Co ważne, nie o bliskość tych przestrzeni tu chodzi i złudność dzielącej ich granicy, ale wymieszanie i płynne anektowanie jednej przez drugą. Gdy przyjmuję to za oczywistość, bez złych skutków mogę się w nie zanurzać i ich smakować, co już samo w sobie przyjemnością jest niezwykłą. Być może i niebezpieczna to ekspedycja, ale tego nigdy się nie wie. A że podskórnie wyczuwam przestrzeń rozległą, złożoną z drobinek wielu, pełną niuansów i odcieni, i choć nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, o skutkach myśl odrzucam pozwalając zmysłom się prowadzić, bo ciekawość jest silniejsza. Ciekawość tej przestrzeni,
ale i tego, co ona mi przyniesie i czego dowiem się o sobie w spotkaniu z nią samą. Co konsekwencją nagle naturalną mi się jawi niedawnej grudniowej wyprawy i zastanawiam się czy ja tę obecną podróż wtedy sprowokowałam (?).
I tak sobie chodzę po moich myślach i wcale nie pod wpływem esencji aszú, której tym razem w Tokaju nie znajdujemy.
o konsystencji gęstej i gładkiej, słodki, ale z nutą goryczy i posmakiem cytryny. W asyście jednego z naszych psów zdobywamy cały karton trunku.I już rozumiem dlaczego caryca Katarzyna nie mogła przeżyć bez aszú ani jednego dnia, a caryca Anna Iwanowna sprowadzała do 60 tys. litrów tokaju rocznie. Rozróba wtedy zrobiła się straszna, bo przez transport do Rosji na dworze austriackim tokaju zabrakło, sytuacja stała się wręcz polityczna i ukrócono Annie dostawy.
My tymczasem udajemy się na poszukiwanie esencji aszú, co nie jest łatwe, bo miasto puste, w letargu pogrążone i nawet u Rakoczych piwnica zamknięta. Podejrzewamy zresztą, że w dekoracjach tylko jesteśmy i że to sen jakiś, ale nawet podoba nam się ta opcja. A ja przecież już wiem doskonale jak blisko sen jawy leży i jak łatwo pomylić rzeczywistość z nierzeczywistością i wcale się już tym nie denerwuję, bo rozumiem, że na tym to właśnie polega i ciekawość w tym dziś upatruję, a nie złe fatum. Co ważne, nie o bliskość tych przestrzeni tu chodzi i złudność dzielącej ich granicy, ale wymieszanie i płynne anektowanie jednej przez drugą. Gdy przyjmuję to za oczywistość, bez złych skutków mogę się w nie zanurzać i ich smakować, co już samo w sobie przyjemnością jest niezwykłą. Być może i niebezpieczna to ekspedycja, ale tego nigdy się nie wie. A że podskórnie wyczuwam przestrzeń rozległą, złożoną z drobinek wielu, pełną niuansów i odcieni, i choć nie wiem gdzie mnie zaprowadzi, o skutkach myśl odrzucam pozwalając zmysłom się prowadzić, bo ciekawość jest silniejsza. Ciekawość tej przestrzeni,
ale i tego, co ona mi przyniesie i czego dowiem się o sobie w spotkaniu z nią samą. Co konsekwencją nagle naturalną mi się jawi niedawnej grudniowej wyprawy i zastanawiam się czy ja tę obecną podróż wtedy sprowokowałam (?).
I tak sobie chodzę po moich myślach i wcale nie pod wpływem esencji aszú, której tym razem w Tokaju nie znajdujemy.
26 lutego 2009
Tokaj
Dziwne to miasto, gdzie wszystko tokajem naznaczone tak dalece, że beczki stoją nawet przed kościołem, a psy mają z nich zrobione budy. Człowieka na ulicy nie uraczysz, wszystko pozamykane i ciszą spowite. Dostajemy dwa psy do towarzystwa i trzech policjantów do
nie wiadomo czego, bo pusto tutaj i cicho i jedyne zagrożenie stanowić może zbyt duża ilość wypitego królewskiego trunku, no ale przed tym to akurat oni nas uchronić nie mogą.
I gdy tak chodzimy uliczkami i zaglądamy na podwórka przypomina mi się rodzinna historia jak to babcia kilka lat po wojnie wykopywała w parku w rodzinnym majątku srebrne sztućce oraz butelki 100-letniego tokaju i szampana, oczywiście pod czujnym okiem UB-ków, bo majątek nagle na mocy jednego dekretu stał się własnością ludu czyli bliżej niezidentyfikowanego ogółu. Dwór zamalowano olejną lamperią, kort tenisowy zniszczono, staw częściowo zasypano, a park rozparcelowano. Wykopaliskiem swym babcia musiała oczywiście podzielić się z władzą, w jakiej części nikt dziś nie wie, ale i tak było warto, bo jedna butelka tokaju stanowiła wtedy dobrą pensję miesięczną. Sprzedała więc babcia warszawskiemu hotelowi Polonia resztkę swego dziedzictwa, co na dobre utrzymanie roczne starczyło. Szampan niestety nie wytrzymał próby czasu. Druciki przerdzewiały leżąc pod ziemią i którejś zimowej nocy trunek postawił cały dom na nogi swoją kanonadą. Babcia myślała, że to trzecia wojna się zaczęła, a to tylko szampan upomniał się o tlen. Widok był zatrważający: lepka podłoga i puste butelki.
nie wiadomo czego, bo pusto tutaj i cicho i jedyne zagrożenie stanowić może zbyt duża ilość wypitego królewskiego trunku, no ale przed tym to akurat oni nas uchronić nie mogą.
I gdy tak chodzimy uliczkami i zaglądamy na podwórka przypomina mi się rodzinna historia jak to babcia kilka lat po wojnie wykopywała w parku w rodzinnym majątku srebrne sztućce oraz butelki 100-letniego tokaju i szampana, oczywiście pod czujnym okiem UB-ków, bo majątek nagle na mocy jednego dekretu stał się własnością ludu czyli bliżej niezidentyfikowanego ogółu. Dwór zamalowano olejną lamperią, kort tenisowy zniszczono, staw częściowo zasypano, a park rozparcelowano. Wykopaliskiem swym babcia musiała oczywiście podzielić się z władzą, w jakiej części nikt dziś nie wie, ale i tak było warto, bo jedna butelka tokaju stanowiła wtedy dobrą pensję miesięczną. Sprzedała więc babcia warszawskiemu hotelowi Polonia resztkę swego dziedzictwa, co na dobre utrzymanie roczne starczyło. Szampan niestety nie wytrzymał próby czasu. Druciki przerdzewiały leżąc pod ziemią i którejś zimowej nocy trunek postawił cały dom na nogi swoją kanonadą. Babcia myślała, że to trzecia wojna się zaczęła, a to tylko szampan upomniał się o tlen. Widok był zatrważający: lepka podłoga i puste butelki.
25 lutego 2009
tak sobie?
Czy podróżujemy po to, by coś się stało czy tak sobie? Myśl ta
w głowie się pojawia, ale nie mam czasu jej zgłębiać, bo nagle na placu Dobo spostrzegam A. Czy on podąża moim śladem czy ja jego? Dlaczego czasem drogi się krzyżują? Czy w jakimś celu czy tak sobie? Dlaczego tu jestem? Czy z jakiejś przyczyny czy tak sobie? Dlaczego w lutym leży tu śnieg? Nikt nie wie.
Przeprawiamy się razem przez Cisę, która za chwilę dociera do Kopaszhegy, by u jej stóp przyjąć Bodrog. Dostajemy klucz do miasta i odtąd Tokaj jest nasz. Na trzy dni.
w głowie się pojawia, ale nie mam czasu jej zgłębiać, bo nagle na placu Dobo spostrzegam A. Czy on podąża moim śladem czy ja jego? Dlaczego czasem drogi się krzyżują? Czy w jakimś celu czy tak sobie? Dlaczego tu jestem? Czy z jakiejś przyczyny czy tak sobie? Dlaczego w lutym leży tu śnieg? Nikt nie wie.
Przeprawiamy się razem przez Cisę, która za chwilę dociera do Kopaszhegy, by u jej stóp przyjąć Bodrog. Dostajemy klucz do miasta i odtąd Tokaj jest nasz. Na trzy dni.
Subskrybuj:
Posty (Atom)