14 sierpnia 2009

latanie

Jeden krok pociąga za sobą drugi. Wyruszam w kolejną podróż na południe. Do miejsca, którego nie ma na żadnej mapie. Bez znaczenia to jednak skoro sama przybywam z obszaru bez określonych współrzędnych geograficznych. Zanim jednak dotrę do nowego miejsca w głowie namiesza mi trochę (zresztą nie tylko mnie) nalewka z pigwy, pokój z miętową lamperią, złoża uranu i powietrze przesiąknięte arsenem.

Nie wiem czy to arsen tak działa czy inna jest tego przyczyna, ale unoszę się nad lasem, nad skałami - lecę! Szybko. Wysoko. Jestem w powietrzu. I choć boję się, to przyjemność jest tak wielka, że chcę jeszcze. Przezwyciężam strach, a ostrożność chowam do kieszeni. Lecę, a przecież nie mam skrzydeł. Po chwili spostrzegam, że nie sama jestem tu w górze, przelatuję nad kimś, a ktoś nade mną, nasze drogi krzyżują się. I odkrywam naraz, że lecimy po ściśle wyznaczonych liniach. Ktoś je nam wyrysował i nie da się od nich uwolnić. Jak to się stało, że nie zauważyłam tego od razu? I choć świadomość istnienia struktury nie umniejsza samej przyjemności latania, to jednak zasadniczo zmienia perspektywę jej postrzegania.