Lato sprzyja wyjazdom na południe. Pokonuję drogę długą i krętą, by spotykać się z Dunajcem. Tu obieram kierunek na Ruś Szlachtowską.
Docieram do miejsca, w którym Biała Woda łączy się z Czarną. Wybieram Białą, która doprowadza mnie do miejsca, gdzie około 100 milionów lat temu niewielka ilość magmy przebiła się na powierzchnię i zastygła. Tu się osiedlam.
W nocy spada z nieba wielka woda, która zabiera ze sobą mosty, niszczy drogi, powala drzewa i zalewa domostwa. 100 litrów na metr kwadratowy.
Następnego dnia kupuję kalosze w najbliższym sklepie wielobranżowym, bo bez kaloszy ani rusz. Do tego jeszcze wkładki i dwie pary skarpet, bo kalosze na mnie za duże, ale mniejszych już nie było.
Idę halami w górę i nagle z mgły wyłaniają się trzy postaci, ale nie są to Rusini, bo Rusinów wysiedlono stąd ponad pól wieku temu, a greckokatolicką cerkiew zamieniono na rzymskokatolicki kościół.
I choć czas wielkie zmiany tu poczynił, docieramy do miejsca, w którym ten sam czas bez wątpienia się zatrzymał. Prądu nie ma, bieżącej wody nie ma, łóżka nie ma, ani żadnego innego mebla. Jest za to toporek i góry, żentyca i oscypek, koń, pies i stado owiec. I jeszcze dwie małe owieczki urodzone pół godziny temu.
4 czerwca 2010
Subskrybuj:
Posty (Atom)