26 kwietnia 2009

lot

Nie mogłam spać w nocy. Zasnęłam o 6 nad ranem, by obudzić sie po dwóch godzinach, wypić kawę, wziąć rower i ruszyć przed siebie. Poranne słońce było piękne, a wiatr silny. Zatrzymałam się na moście, by przyjrzeć się płynącej rzece, co zawsze robię i co niezmiennie wprawia mnie w zachwyt. Zachwyt nad nieustannym procesem samego płynięcia: rzeki pode mną i chmur nade mną. Zawsze zapalam wtedy papierosa i stoję tak i patrzę i ruszyć się nie mogę obezwładniona potęgą tych przestrzeni.
Dziś stało się tam coś dziwnego. Papieros wypadł mi nagle z ręki i coś lekko od tyłu mnie poderwało do góry i uniosło ze sobą. Rower został na moście, stawał się coraz mniejszy, by wreszcie zniknąć mi całkiem z oczu. Nie bałam się, a przecież mam lęk wysokości.
I nagle zrozumiałam, że to chmura mnie uniosła.
I niby wiem, że to niemożliwe, ale nie stawiam oporu, bo uczucie to jest tak niesamowite, że nie szukam żadnych racjonalnych wyjaśnień. Pozwalam, by mnie unosiła, bo jej dotyk jest tak przyjemny, błogi wręcz, że chcę z nią płynąć.

Czuję ją całym ciałem. Zamykam oczy, a ona mnie niesie. Jestem wysoko, bardzo wysoko. Słońce mnie ogrzewa, ale wiem, że mnie nie spali choć jest tak blisko.
Leżę na chmurze, leżę w chmurze. Moje ciało nie ma ciężaru.
Jakie to dziwne nie czuć ciężaru własnego ciała!

Chmura dotyka leciutko moich powiek, moich policzków. Gdy otwieram usta czuję jej smak, ale nie umiem go opisać. Jest tak nieokreślony i tak przyjemny jak ona sama, która snuje się po mojej szyi, otacza ramiona. Gładzi mnie po plecach i brzuchu. Podtrzymuje mój kręgosłup. Jest nade mną i pode mną, a ja w niej. Uściskiem swym miękko obejmuje biodra i delikatnie dotyka nóg aż po czubki palców.
Płynę w chmurze, a ona we mnie. Wtapiam się w nią tak, jak ona wtopiona jest we mnie. A przecież nie jesteśmy jednością. Gdy otwieram oczy widzę granice własnego ciała.
Rozchylam usta, by nabrać jej jak najwięcej, ale to nie wystarcza. I naraz czystą perwersją staje się nasz lot, bo myślę, że gdyby tak przeciąć skórę, by ona wpłynęła do moich wnętrzności, to stałabym się jedną wielką przyjemnością.
"Dobrze, że jesteś" mruczy chmura, a ja myślę o niej to samo.
Nie mam żadnego ostrego narzędzia, żeby przeciąć skórę, przegryzam więc zębami przeguby rąk. Najgorzej zacząć, potem idzie już łatwiej. Rozszarpuję swoją własną skórę. Nawet tak bardzo nie boli. Właściwie wcale. Przegryzam żyły, by chmura mogła w nie wpłynąć i jak najszybciej dotrzeć do najdalszych zakamarków mojego ciała. Chcę być jedną wielką przyjemnością. Staję się chmurą, a ona mną.
I gdy tak w tym rozkosznym uścisku płyniemy nagle zaczyna szumieć mi w uszach, coś dziwnego dzieje się z moim ciśnieniem.
Spadam.

Słyszę jeszcze ciche "za ciężko mi", by moment później runąć na betonowy bulwar nad rzeką.
Nic nie widzę, bo krew napływa mi do oczu, ręce i brzuch rozszarpane, ścięgna poprzegryzane. Czy uciekłam spod nożyc doktora Tulpa? Co się stało? O dziwo krew krzepnie natychmiast. "Przynajmniej się nie wykrwawię - myślę - muszę odnaleźć mój rower". Cóż za przytomność umysłu!
Dlaczego chmura tak nagle zniknęła? Dlaczego mnie upuściła? Powiedziała "za ciężko mi", ale przecież moje ciało tam na górze straciło ciężar!
Przytrzymuję brzuch, żeby nic z niego nie wypadło, jakoś to trzeba będzie pozszywać. Wiatr wieje mi w twarz i resztką sił docieram do mostu, na którym stoi mój rower. O dziwo nikt go nie ukradł. Czeka na mnie. Nie mogę jednak jechać, bo wszystko mnie boli, ręce mam rozszarpane, skóra odsłania czerwone mięso.
"Dlaczego mnie upuściła?" - pytanie moje wisi w pustce, bo wszystko dookoła zniknęło, jestem tylko ja i mój rower.
I nagle przypomina mi się jak ktoś jakiś czas temu przestrzegał mnie przed chmurami. Że drwią z ludzi, że podstępnie ich uprowadzają, mamią swą niewinnością i delikatnością, ale potrafią być okrutne i że trzeba uważać i nie dać się zwieść, że można ewentualnie dać się przewieźć takiej chmurze kawałek, ale w żadne rozmowy czy tym bardziej czułości się nie wdawać, bo katastrofa nieunikniona.
"Przewieźć kawałek"? Hmm..., po co wsiadać ostrożnie tylko jedną nogą? Czy wtedy coś się poczuje? I skąd mam mieć pewność, że i tym razem "katastrofa nieunikniona"? A jeśli nie?
I myślę nagle, że może chmura przestraszyła się, że chmurą być przestanie, że rozpłynie się we mnie i zniknie w moim ciele, choć i dla niej było to doświadczenie rozkoszne. Jak mogła nie zrozumieć, że to, co mnie oddaje ja jej wypełniam kawałkiem siebie i na odwrót. Jak mogła mnie upuścić w połowie drogi? Jak mogła pozwolić, żebym spadła na betonowy trotuar, ta która delikatnie powinna mnie nań odstawić, tak jak delikatnie zabrała mnie z mostu. Dlaczego stchórzyła w połowie tej rozkosznej zabawy? Tej jednej rzeczy zrozumieć nie mogę.
I nagle zdaję sobie sprawę, że mam coś, czego nigdy - jak mi się zdawało - nie miałam. Mam odwagę wchodzić w przestrzenie, których nie znam. I choć nie zawsze tak było, to dziś widzę w tym niezwykłą przyjemność poznawania. A najciekawszą z tych przestrzeni jest przestrzeń drugiego człowieka.